wtorek, 23 lutego 2010

Patrząc w przyszłość...

Parę dni temu zdarzyło mi się coś dosyć zabawnego. Otóż w związku z tym, że temperatura po raz pierwszy od dawna wspięła się powyżej zera (nawet jeśli tylko o jeden stopień) i zaspy śniegu zaczęły się co nieco roztapiać, w mojej głowie, sama nie wiem kiedy, powstała bardzo mocna idea, że zima minęła, a wiosna jest już faktem dokonanym - i że wszyscy dookoła mnie o tym wiedzą. Z takim też nastawieniem udałam się do znajdującej się w sąsiedztwie restauracyjki tureckiej w celu kupienia kebaba na wynos dla mnie i dla Patusi. Bywam tam może nie bardzo często, ale w miarę regularnie, facet więc najwyraźniej zapamiętał moje standardowe preferencje i zamiast zapytać jaki sos, upewnił się tylko "sos mieszany?". A ja zaskoczyłam go mówiąc, że nie, że łagodny. Patrzył na mnie zadziwiony, jakby oczekiwał jakiegoś wyjaśnienia tej jakże niespodziewanej zmiany upodobań. Nie wiedząc co powiedzieć, wiele się nie zastanawiając odparłam: "No cóż, na wiosnę człowiek łagodnieje". Facet w tym momencie jeszcze szerzej otworzył zadziwione oczy, przesadnym nieco gestem wyjrzał przez szybę, za którą zaspy śniegu były może trochę mniejsze, ale dalej słusznych rozmiarów i z bardzo osobliwą miną zapytał "Wiosna?".
*
No tak - uświadomiłam sobie. Ta wiosna to przecież głównie w mojej głowie. Odkrycie to, nie powiem, dość mocno mnie poruszyło. Bo dla mnie, przecież, to już naprawdę była wiosna.
*
Odkąd pamiętam zawsze jakoś ekscytowałam się przyszłością. Zamiast, jak większość społeczeństwa przez większość stycznia 2008 pisać dalej 2007, ja przez cały grudzień 2007 pisałam już 2008. Trochę mi było z tego powodu głupio i łyso i próbowałam hamować się jakoś i zmienić, czytałam bowiem i słyszałam sporo razy, że słuszną rzeczą, sprawiedliwą i jedyną produktywną postawą jest żyć w chwili obecnej, zamiast tkwić głową w przeszłości albo przyszłości.
*
Dziś jednak w czasie porannej modlitwy dopadło mnie przekonanie, że co innego, kiedy człowiek tak bardzo zapomina się w fantazjowaniu o przyszłości lub zamartwianiu się o nią, że nie cieszy się chwilą obecną i nic nie robi ze swoim życiem, poza czekaniem, aż to coś, co miałoby Zmienić Wszystko, wreszcie się wydarzy. Coś całkiem jednak innego, kiedy człowiek wie, że coś wydarzy się w przyszłości i ta perspektywa daje mu radość, motywację i kierunek w życiu codziennym. Trochę jest tak z narzeczoną, która od momentu oświadczyn cieszy się tak, jakby już był dzień ślubu (a może bardziej), albo z rodzicami, którzy cieszą się z narodzenia dziecka od chwili, kiedy dowiadują się, że rośnie ono w łonie matki. Albo z człowiekiem, który wybiera się w podróż, o której marzył całe życie i tryska radością już od chwili, kiedy ma w kieszeni bilet lotniczy i zarezerwowany hotel. Jeszcze nie wytknął nosa z domu, a już opowiada wszystkim przyjaciołom, że doczekał się spełnienia marzeń.
*
Kiedy rano myślałam sobie o tych sprawach, przyszło mi do głowy, że jest to ciekawy obraz i przenośnia dotycząca naszego chrześcijańskiego życia. Bo my właśnie mamy możliwość w tym pozytywnym sensie żyć przyszłością: żyć Bożym zwycięstwem, nawet jeśli jeszcze go nie widzimy fizycznymi oczami. Możemy już teraz doświadczać radości, ekscytacji i umocnienia z powodu tego, że Pana wraca, że na Nowej Ziemi czeka na nas już własny kącik i że za całkiem niedługo naprawdę spotkamy naszego Ukochanego twarzą w twarz. Nie musimy wstrzymywać się z radością z tego powodu aż do chwili, gdy rzeczywistość ta będzie dla nas namacalną teraźniejszością. Są rzeczy, których oczekiwanie tak bardzo wpływa pozytywnie na nasze przeżywanie świata, postrzeganie okoliczności, interpretację i podejście do wszystkiego, co się dzieje, w nas i wokół nas że tak samo dobrze możemy powiedzieć, że ta rzeczywistość już jest. Dla nas już funkcjonuje. Tak jak z moją obecnie wiosną.
*
Jeśli więc czujesz się dzisiaj jakby otaczała cię zima - albo przynajmniej jesień - jeśli usilnie oczekujesz jakiejś zmiany... modlę się dla ciebie o taką wiarę, o takie realne i wspaniałe objawienie Bożego celu i przeznaczenia, żeby twoje życie odmieniło się już dzisiaj, tak jakby upragniony czas zwycięstwa, odświeżenia i świętowania już naprawdę nadszedł. Bo - w jakimś sensie - w Bożym sensie - tak naprawdę jest.
*
Filipian 3,13-14: "Bracia, ja o sobie samym nie myślę, że pochwyciłem, ale jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, i zdążając do tego, co przede mną, zmierzam do celu, do nagrody w górze, do której zostałem powołany przez Boga w Chrystusie Jezusie".
*
PnP 2,10-13: "Mój miły odzywa się i mówi do mnie: Wstań, moja przyjaciółko, moja piękna! Chodź! Bo oto minęła zima, skończyły się deszcze, ustały. Kwiatki ukazują się na ziemi, czas śpiewu nastał i gruchanie synogarlicy słychać w naszej ziemi. Figowiec zarumienia już swoje owoce, a winna latorośl zakwita i wydaje woń. Wstańże, moja przyjaciółko, moja piękna, chodź!"
*
Przesyłam gorące, słoneczne, wiosenne pozdrowienia... i do usłyszenia najprawdopodobniej już w marcu :) M

wtorek, 16 lutego 2010

Nie z tego świata

Bardzo wiele rzeczy ostatnio skłania mnie do myślenia o tymczasowości i ulotności tego świata materialnego, który nas tak nachalnie i namacalnie otacza.
*
Po pierwsze odeszły do Taty dwie osoby, z którymi wcale nie spodziewałam się aż tak wcześnie rozstawać. Zostawiły - nie tylko mnie zresztą - w stanie pewnego szoku, raczej pozytywnego, pomimo bólu. Tak jakby ktoś nagle wylał na głowę kubeł zimnej wody - przypominając, że Bóg jest większy od nas, nieskończenie większy od znanej nam rzeczywistości i że owo ogromne, nie znające ograniczeń miejsce, do którego On należy - a nie ten niedoskonały świat - jest naszym Domem.
*
Nasłuchał się człowiek przy okazji wielu wspaniałych refleksji mądrych Bożym Duchem ludzi, którzy mówili o wieczności. O tym że jest prawdziwa i że to ona jest rzeczywistością. I o tym, że często wbrew temu, co twierdzimy, cały nasz sposób myślenia - zdradzany przez styl życia, reakcje, emocje i sposób podejmowania decyzji - opiera się gdzieś głęboko na założeniu, że cokolwiek ma się dla nas wydarzyć, musi się wydarzyć w czasie tych kilkudziesięciu (no, czasem stu kilkudziesięciu) lat na tym ziemskim padole. A jak się nie zdarzy, to (niby) przepadło.
*
Na dodatek w ciągu ostatniego roku cały mój dotychczasowy osobisty wszechświat zaczął zmieniać się tak szybko, że zmusiło mnie to do tego, aby w o wiele większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej swoje poczucie bezpieczeństwa, Domu i oparcia budować naprawdę bezpośrednio na Panu, a nie na czymkolwiek związanym z tym światem. Daleko (ho ho ho!) jestem od stanu idealnego, ale przynajmniej zrobiłam kroczek we właściwym kierunku i mam w sercu smaczek tego, co może się zdarzyć, jeśli pójdę dalej w tym kierunku.
*
A to co może się zdarzyć, jeśli pójdę dalej w tym kierunku, mogę określić najlepiej słowem wolność. Wolność od stresu, od którego nigdzie indziej niż w Bogu nie ma ucieczki: stresu związanego z finansami, ludzkimi oczekiwaniami, koniecznością udowadniania swojej wartości, bólem wchodzenia w relacje z niedoskonałymi ludźmi (a innych nie ma), grzechem, chorobami, awariami. Wolność od rozpaczy. Wolność od poczucia ostateczności. Wolność od lęku i od traktowania siebie tak śmiertelnie poważnie. Wolność do robienia kompletnie szalonych, całkowicie nadprzyrodzonych, cudownie sycących i doskonale owocnych rzeczy dla Pana. Wolność, aby bez przeszkód wpatrywać się w Jego twarz i cieszyć się jednością z Nim. Wolność, która z założenia, z klucza i od początku miała być udziałem każdego, kto złoży ufność w Panu i będzie miał w sobie życie Chrystusowe.
*
Tatusiu, proszę naucz nasze serca jeszcze bardziej tego, że rzeczywistość to jest coś o wiele, wiele więcej niż to, co widzą nasze oczy. Że ten świat nie jest naszym domem. Że kiedy odchodzimy z tej ziemi, to zaczynamy najlepszy okres naszego życia. Że mówienie o niebie i wieczności kiedy myślimy o tych, którzy odeszli, to nie jest pusty slogan i tania, nic nie znacząca pociecha. Że to najprawdziwsze prawda. Tatusiu, daj nam ducha mądrości i objawienia, tak abyśmy żyli dla Chrystusa, dla wieczności, dla Królestwa, a nie dla tego świata i jego spraw, abyśmy stali się nieustraszonymi ludźmi "z innej planety". Pokieruj nami i wesprzyj naszego wewnętrznego człowieka, żeby nasze myślenie zostało wzruszone i przemienione u samych podstaw.
*
Ja osobiście wiem, że nie jestem w stanie dojść do miejsca tej wolności sama. Potrzebują Boga. Potrzebuję cudu z Nieba. Ale pragnę - tak bardzo. Niech Pan da nam tę łaskę, abyśmy wszyscy zapragnęli tego stanu, abyśmy go pragnęli coraz goręcej - i aby Jego prawda naprawdę nas wyzwoliła.

środa, 10 lutego 2010

Wkorzenieni i ugruntowani

Życie ostatnio jest tak pełne wydarzeń. Niby nic nowego, a jednak odnoszę wrażenie, że jakoś jeszcze bardziej niż zwykle. Albo wydarzenia bardziej pełne wagi. A może człowiek bardziej wrażliwy na nie z biegiem lat... Tak czy inaczej, mam jakoś wrażenie ostatnio, że ciągle i narastająco życie robi się coraz "bardziej" ;)
*
Nie to, żebym narzekała. Nie jest to natłok wydarzeń, który by wypalał. Wręcz przeciwnie. Czuję, że życie pulsuje we mnie w głębi z coraz większą mocą i pasją. Nawet wtedy, kiedy jest bardzo trudno i kiedy płyną łzy. Nawet kiedy odchodzą ludzie, których kochamy. Nawet kiedy jest się bezsilnym wobec nieporozumień i trudu pokonywania tego, co nas różni od innych wierzących. Nawet kiedy nosimy w sercu coraz więcej osób potrzebujących desperacko Bożej interwencji i uwolnienia. Nawet kiedy odczuwamy bezsilność i całkowitą zależność od Boga w każdej z tych kwestii. A na pozytywną nutę: także wtedy kiedy otwierają się nowe drzwi i zaczynamy iść po drodze, po której jeszcze nigdy nie szliśmy. Kiedy wychodzimy zza kolejnego życiowego zakrętu i znów nic nie jest pewne a możliwe wszystko. Kiedy Bóg wkłada w nasze serce pragnienia i marzenia większe niż my sami. Kiedy wiemy, że czas zacząć chodzić w tym, co Bóg wkłada w nasze serce, a jeszcze całkiem nie wiadomo jak.
*
Kiedy tak się rzeczy mają, odnoszę wrażenie, że ilość tematów, które leżą mi na sercu do modlitwy mogłaby wypełnić całe doby wstawiennictwa, a sprawy - zdecydowanie Boże sprawy - pilnie domagające się czynu mnożą się z prędkością światła. I właśnie wtedy kiedy tak się rzeczy mają, Pan przypomina mi o tym, że to wszystko mnie wypali i zniszczy, a do tego nie przyniesie nawet trwałego owocu, jeśli On sam i Jego miłość nie będzie moim absolutnym priorytetem.
*
Jeśli moim jedynym fundamentem i skałą nie będzie On sam, to służba i jej efekty szybko zajmą Jego miejsce. Jeśli moja wartość nie będzie wynikać całkowicie i prawdziwie z Jego miłości do mnie, szybko zastąpi ją opinia, poważanie i uznanie w oczach ludzi. Jeśli nie będę przeniknięta świadomością, że Jego drogi są inne niż nasze, jeśli nie będę desperacko szukać Jego prowadzenia, wkrótce zacznę działać według ludzkich programów i sposobów, a Bóg będzie musiał szukać innej osoby, którą interesują Jego drogi. Jeśli nie będę pokładać ufności w tym, co Pan może zrobić, nigdy nie przekroczę granicy ludzkiej niemożliwości. A Pan pragnie niszczyć dzieła diabła tam, gdzie po ludzki nie jest to możliwe.
*
Tyle lat i w tylu miejscach słyszę o tym, że najważniejsze jest, żebyśmy sami byli zakorzenieni i ugruntowani w miłości Chrystusa. Że najważniejsze przykazanie jest to, aby miłować Pana z całego serca i ze wszystkich sił. Że bez Niego nic nie możemy. I trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek, kto przyznaje się do Chrystusa nie podpisał się pod każdym z tych stwierdzeń. Wszyscy tak mówimy, ale jak często czynimy z tego praktyczny priorytet w naszym życiu? O tyle łatwiej zająć się czymś pożytecznym. Zaspokoić natychmiast wewnętrzną potrzebę wykazania się przed innymi jakimś konkretem, poczucia, że w miejscach naszej bezsilności przynajmniej coś robimy. Tak łatwo dać się ponieść ekscytacji planów i pionierskich projektów. I tak rok po roku, tak naprawdę nie wiemy i nie umiemy zainwestować naszych sił, czasu i pomysłów w to, żeby przede wszystkim budować naszą osobistą intymność z Bogiem.
*
Nie mówię, że nie będę się wstawiać do Pana ani działać. Będę to robić i to pewnie w obfitości. Ale w narastający sposób jest we mnie desperacja, żeby wiedzieć jak praktycznie, na codzień naprawdę stawiać Boga na pierwszym miejscu. Co mam w chwili obecnej praktycznie robić, żeby moja wartość, ufność i nadzieja były naprawdę w Nim? Im więcej wydarzeń, im więcej pasji, im więcej marzeń, im więcej rzeczy do przemodlenia i do zrobienia - tym bardziej chcę, żeby moje priorytety i inwestycje odzwierciedlały to, że żyję tylko dla Niego. Chcę widzieć jak Bóg robi to, co po ludzku niemożliwe. Chcę znaleźć w Nim bezpieczne miejsce, które ochroni mnie od lęku przed ludźmi i okolicznościami. Chcę żeby padały wszystkie moje nie Boże stereotypy. Chcę więcej Jego w moim sercu, w moich myślach i w moim życiu. I nie chcę oszukiwać się, że tak jest, kiedy żyję tak naprawdę po ludzku. I want the real thing. Bez ściemy.
*
Modlę się, "żeby Chrystus przez wiarę zamieszkał w sercach waszych, a wy, wkorzenieni i ugruntowani w miłości, zdołali pojąć ze wszystkimi świętymi, jaka jest szerokość i długość, i wysokość, i głębokość, i mogli poznać miłość Chrystusową, która przewyższa wszelkie poznanie, abyście zostali wypełnieni całkowicie pełnią Bożą" (Ef 3,17-19). Modlę się dla nas wszystkich o głód czegoś więcej, o głód życia naprawdę tym wszystkim o czym czytamy i o czym mówimy. Modlę się, abyśmy wszyscy znaleźli takie miejsce w Bogu, gdzie niemożliwość nie będzie dla nas żadną przeszkodą.
*
Ale się szykuje jazda. Taką mam nadzieję. Tak wierzę. Za tym tęsknię. Amen