sobota, 21 lutego 2009

Rozdarta zasłona

Czy to nie jest zadziwiające, jak nieraz w ciągu paru krótkich dni, kazda ksiązka, artykuł, audycja, program, których słuchasz mówi ciągle o jednym i tym samym? Ja rozumiem, zeby to się powtórzyło raz, albo dwa. Ale nieraz natęzenie tych powtórzeń jest tak duze, ze człowiek juz nie moze uciec przed podejrzeniem, ze chyba Bóg próbuje zwrócić mu na coś uwagę.

*
Coś takiego spotkało mnie w tygodniu, który właśnie minął. A obrazem, który powtarzał mi się bez przerwy, i jak niektórzy mówią "na wciąż", był obraz zasłony przybytku, która rozdarła się w tym samym momencie, kiedy Jezus oddał zycie na Krzyzu za kazdego z nas. Zasłona, która oddzielała ludzi od Boga w jednej chwili rozchyliła się i otworzył się wolny przystęp do Miejsca Najświętszego. Dla mnie i dla ciebie otworzył się dostęp do Pana i Stwórcy wszechświata. Naszego Ojca. Tego, który nie tylko kocha, ale który jest miłością. I doskonałością. I dobrocią. Który nie tylko przygotował dla nas nagrodę, ale który sam jest naszą nagrodą. Nie ma nic wspanialszego, co mogłoby nam się przydarzyć i czego moglibyśmy pragnąć niż On.
*
To jednak nie wszystko. Kazde przesłanie o rozdartej zasłonie, które słyszałam podkreślało pewien szczegół tego wydarzenia: a mianowicie to, że zasłona rozdarła się z góry na dół. Coś całkiem nienaturalnego. Jeśli już, to człowiek by sobie wyobrażał, że mogłaby się podrzeć od dołu, szczególnie gdyby nią pociągnać mocno w dwie strony. Ale nie, ona rozdarła się od góry na dół. Od strony nieba, ku ziemi. A więc jednak ktoś tę zasłonę faktycznie szarpnął w dwie strony, powodując rozdarcie. Tym kimś był Zasiadający na Tronie. Bóg.
*
Trudno mi wyrazić słowami to, co poruszyło moje serce, kiedy to wreszcie do mnie dotarło. Bo to właściwie coś, co ja głową i tak bardzo dobrze wiem od dawna. A mianowicie, ze wszelkie przyblizenie do Boga, wszelki dostęp do Niego, wszelki postęp duchowy, wszelkie nasze nawrócenie, wszelkie poznanie Bożego serca, wszelki objawienie, wszelki owoc, wszystko pochodzi od Boga. Nie pochodzi z naszych wysiłków. Gdzieś nam coś tak ciągle się dziwnie kojarzy, niby, ze jak człowiek popości 3 dni w tygodniu zamiast jednego, to dostęp do Boga będzie bardziej otwarty niż jest. Ze jak się będzie wołać do Niego tyle a tyle godzin i w ten czy inny sposób, to uzyska się efekt w formie nie wiadomo jakiego przełomu albo downloadu nadprzyrodzonej informacji. Ze jak wreszcie wpadnę na właściwy trop, ze jak odpowiednio sie spręzę, to wtedy juz na pewno Się Wydarzy. To coś, co jeszcze się nie wydarzyło.
*
I takim sposobem, jeśli po tej czy innej duchowej akcji coś się zaczyna dziać, mamy pokusę, aby uważać, że to dzięki temu co zrobiliśmy.
*
Jeśli natomiast pomimo naszych działań, nie dzieje się nic, czujemy się winni i myślimy co robimy nie tak. Może robimy za mało? Może w niewłaściwy sposób? I wdaje się poczuce winy, zniechęcenie, spięcie, lęk, wrazenie oddalenia od Boga. I co jeszcze. Ale na pewno nic dobrego.
*
Tymczasem jeśli cokolwiek się dzieje, to dlatego, ze Bóg to zainicjował. Dlatego, ze On sam, od góry rozdarł zasłonę między duszą a duchem, między ziemią a niebiem, między naszą niemocą a Jego wszechmocą. Tak. My mamy okazać posłuszeństwo. Ale to dzięki Jego łasce w ogóle widzimy, czemu mamy być posłuszni. To dzięki Jego łasce nasze pragnienie posłuszeństwa ma szansę zamienić się w czyn. To dzieki Jego łasce pragniemy wołać o miłosierdzie, o prowadzenie, o mądrość. To On. To On wszystko zaczął. On zna najlepszy moment i sposób. On wie wszystko. On jeden jest mocny. A my, kiedy unizymy się pod Jego potęzną ręką, wtedy On nas wywyzszy - w stosownej porze.
*
Choćbysmy nie wiem ile się spinali, nie wyprodukujemy niczego, czego On nie zrobi. Jesteśmy w tak wzruszający sposób całkowicie zależni od Niego. Budzi to we mnie jednocześnie poczucie bezsilności, i pokoju, i ulgi i pragnienie modlitwy, wołania, uwielbienia, wstawiennictwa, wywyższenia Jego imienia, pokuty, nawrócenia, posłuszeństwa. Budzi nadzieję. Wiarę. Budzi miłość do tego, w którym mogę wszystko. A bez którego nic.
*
Kochani. Zyczę nam wszystkim, zebyśmy pamiętając o zasłonie rozdartej od góry, odpoczęli po naszych własnych uczynkach, a stali się podatnymi narzędziami w tych dziełach, które wykonuje nasz Bóg.
*
Niech wam Pan obficie błogosławi, gdziekolwiek jesteście, głębszym poznaniem Jego samego, i objawieniem, ze to właśnie On sam, w swoim nieskończonym pięknie, jest naszą nagrodą. Uściski :) M

środa, 11 lutego 2009

Hine ma tov...

Hej chciałam tak ogólnie dać znać, ze zyję.... Cosik się ostatnio zagalopowałam. Ciągle (furt) albo mnie nie ma, albo ktoś do mnie wpada z wizytą. Ot i tak, na refleksję mniej czasu niz by sobie człowiek zyczył... Ale i tak Bóg w tym wszystkim mówi i działa.

*
Ostatni weekend byłam w Czeskiej Republice, niedaleczko za polską granicą, w Czeskim Cieszynie i Trzyńcu, gdzie odwiedzałam jednych przyjaciół i uczestniczyłam w szkole proroczej prowadzonej przez innych przyjaciół... Bóg mówił wiele, bywało wesoło, bywało i trochę trudno, tak jak to bywa, gdy Pan dotyka głębi serca... Ogólnie rzecz jednak biorąc byłam ogromnie szczęśliwa z powodu tych kilkudniowych ferii, a to dlatego, ze niesamowicie lubię ten region Śląska Cieszyńskiego i tych ludzi, z którymi Pan mnie w jakiś sposób połączył.
*
Jedną z wielu rzeczy, które mi się tam podoba to mieszanka językowa. Bo jak wiecie, albo moze nie wiecie, ja w ogóle jestem czuła na punkcie lingwistyki i mało co mnie bardziej "kręci". A w tym regionie lingwistycznie dzieje się wiele. Wszystko się tam wydarza naraz po polsku, po czesku i na dodatkek jeszcze "po naszemu", a typowe "czarno-białe" granice określające kto jest kto, do których to przywykliśmy na codzień, nagle przestają mieć zastosowanie. Nikomu nie przeszkadzają różnice w słownictwie, w akcentach i końcówkach fleksyjnych, a ludzie cieszą się, że idzie się w ogóle, pomimo różnic, dogadać i to nieraz głęboko ;). Naprawdę. Rzadko co sprawia mi tak wielką radość jak przebywanie w takim wielojęzykowym, wielokulturowym tyglu i doświadczanie jedności.
*
Wydarzenie to dobrze wkomponowuje mi się w pewien wątek, który Pan porusza ostatnio w moim zyciu, tutaj blizej domu. Wątek nie wydaje się na pierwszy rzut oka równie ekscytujący i egzotyczny, ale w sumie chodzi o coś bardzo podobnego. A mianowicie Pan mi wiele ostatnio mówi i wiele prowokuje sytuacji związanych z róznymi chrześcijanami, którzy mówią "innym językiem" niz my i którzy zyją w całkiem "innej kulturze". Bardzo często w przeszłości owe różnice kulturowo-lingwistyczne prowadziły do problemów relacyjnych na poziomie całych społeczności i kościołów, przez co powstały bardzo jasne wytyczne na temat kto jest kto, kto z kim się bawi, a od kogo trzyma się z daleka. Mam jednak niestety wrażenie, że Bóg mi już nie pozwala godzić się z taką sytuacją. Kołysze moją małą łódeczką i to tak gwałtownie, ze, oj, chyba będę z tym musiała coś zrobić.
*
Narazie się modlę. Modlę się ze szczerymi łzami miłości w oczach o wszelkie duchowe błogosławieństwo i ochronę i prowadzenie dla ludzi, których dotychczas głównie się bałam i wolałabym nieraz nawet zapomieć o ich istnieniu. Chwilami koresponduję. Chwilami pokutuję. I to powaznie. Chwilami zastanawiam się przed Panem, czy nie warto zapłacić ceny, której nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę, zeby naprawdę dokonał się przełom jeśli chodzi o naszą duchową jedność jako chrześcijan. Przyjmuję do wiadomości, ze to co ja osobiście robię w tej dziedzinie ma prawdziwe znaczenie. A to dlatego, ze kościół składa się właśnie z takich osobiście odpowiedzialnych jednostek jak ja i ty. Kościół to my. A nie oni.
*
Duchowa jedność nie oznacza oczywiście, zeby ze wszystkimi być równie blisko. Tego się nie da zrobić w sensie fizycznym ani logistycznym. Ale mozna naprawdę stawać za sobą jak bracia. Jak członki jednego ciała. Mozna czytać fragment z 1Kor 12 nie tylko w odniesieniu do pojedynczych ludzi, ale takze i to całych kościołów. Moze nam zacząć zalezeć na tym, aby zaden kościół nie zbłądził, zeby zły nie okradł zadnego kościoła z pełni, którą Bóg ma dla nich, aby każdy kościół był pełen obecności Ducha Świętego i miłości Jezusa. Mozemy się naprawdę modlić za siebie nawzajem, a szczególnie za tych słabszych. I to z prawdziwym gorącym pragnieniem, aby te społeczności cieszyły się Bozą pełnią i z wiarą (a nie obawą), ze Bóg nas moze wysłuchać.
*
Zawsze mnie bolało, kiedy kościoły się nawzajem oskarzały, zwalczały, tryumfowały, kiedy tylko udało im się udowodnić, ze ktoś inny zszedł na manowce. Tak bardzo mnie to zawsze irytowało, a teraz widzę ile tego było i jest we mnie samej.
*
Oj oj oj. Jak ja w takie tony uderzam, to chyba naprawdę coś nadchodzi. Niech tak się stanie, niech tak się stanie. W Psalmie 133 czytamy: "Oto jak dobrze i jak miło, gdy bracia mieszkają razem... bo tam udziela Pan błogosławieństwa, życia na wieki". I teraz jest pytanie. Na ile zalezy nam na Bozym błogosławieństwie... w sensie zywej Jego obecności i Jego łaski aby przyprowadzać innych do Chrystusa? Czy na tyle, aby odłozyć poczucie wyzszości, zadowolenie z tego, ze to ktoś inny pobłądził a nie ja? Aby zapomnieć urazę, przebaczyć? Aby załozyć płaszcz pokory? Aby zaprzeć się siebie?
*
Gdziekolwiek jesteś, drogi Czytaczu-Mego-Bloga, modlę się, aby twoje miasto, twój region, kraj, w którym mieszkasz, doświadczały niesamowitych Bożych przełomów w dziedzinie prawdziwej chrześcijańskiej jedności, miłosci i stawania za sobą. Nie jakiejś sztucznej ekumenii, ale takiej autentycznej, według Bożego serca, cokolwiek by to miało oznaczać. Takiej jedności, która zaczyna się od rewolucji w twoim i moim sercu, a kończy się potężnym świadectwem przemiany widocznym dla wszystkich. Modlę się o to dla każdego z nas, także dla siebie samej, bo Pan tylko wie, jak bardzo potrzebuję w tym Jego łaski. I wy się proszę pomódlcie za mnie. I za innych, którzy mogą tego bloga czytać.
*
Postójmy przez chwileczkę za sobą, tak autentycznie, w Duchu i prawdzie.
*
A chwileczek niech będzie coraz więcej.
*
Całuję. M