sobota, 25 czerwca 2011

Całkiem nowa rzeczywistość

Zdarzyło mi się ostatnio coś bardzo osobliwego. A mianowicie chodzę już od dłuższego czasu w głębokim przekonaniu, że lada moment zaczynam całkiem nowy etap mojego życia. Tak jakbym podjęła jakąś radykalną decyzję typu przeprowadzka do innego miasta, nowy zawód, zamążpójście. Nie mogę się tego poczucia za nic pozbyć. Kiedy jednak zacznę się nad tym zastanawiać to stwierdzam, że nic nie zmienia się aż tak mocno. Zmieniam trochę organizację zajęć w tygodniu, ale to przecież robię co roku, korzystając z przywilejów wykonywania wolnego zawodu i upodobania do szukania coraz to nowych rozwiązań mądrego wykorzystania czasu :) Zapisałam się na ciekawy kurs - ale przecież w zeszłym roku też zapisałam się na wspaniały i ciekawy kurs, więc nie jest to rewolucyjna zmiana (acz wielki powód do radości). Skąd więc to przekonanie o całkiem nowej rzeczywistości?
*
Dziś rano doszłam do przekonania, że jest to związane z tym, że wydałam już parę miesięcy temu z natchnienia Bożego wielką batalię duchowi spięcia, braku pokoju, lęku, troski i pośpiechu. Szczególnie mieszkańcy wielkich miast będą wiedzieli o czym mówię, ale pewnikiem nie tylko :) Batalia jest w toku, ale zaczyna już wydawać owoce - i zmiana jest tak wielka, że to chyba właśnie z tego powodu mam to poczucie życiowej rewolucji. Plus z tego, że Duch Święty zapewnia, iż to dopiero początek :) Oczy robią mi się wielkie i okrąglutkie z zadziwienia i zachwytu!!!
*
Ostatnio w niedzielę na spotkaniu naszej wspólnoty rozmawialiśmy o tym, że najważniejsza część naszego życia to życie wewnętrzne. Bóg patrzy na serce i liczą się dla niego motywacje serca. Dobre motywacje poprowadzą do dobrych decyzji i działań. Ale nie za każdym pozornie właściwym zachowaniem są właściwe motywacje. Bogu zależy na pokoju - shalom - swoich dzieci. Na tym, żeby miały pełnię życia, tzn. intymność z Nim i bliskimi, spokojne sumienie, pewność co do przyszłości, radość zbawienia. Nie zależy Mu na tym, żeby mieć dużą frekwencję zdołowanych i sfrustrowanych ludzi na spotkaniach chrześcijańskich, którzy wykonują różne atrakcyjne gesty i miny, nie mające wewnętrznego pokrycia. Nie zależy Mu na tym, żeby ludzie z pustką lub skrywanym gniewem w sercu legitymowali się wielością zajęć i osiągnięć, nawet na najwłaściwszej niwie. Zależy mu na tym, abyśmy mieli właściwe wewnętrzne życie. Nie to, żeby nie było dla Niego ważne co robimy. Ale jest to poniekąd wtórne, bo właściwe życie wewnętrzne i tak zawsze wyda owoc na zewnątrz, który będzie dla Niego radością.
*
Tymczasem kiedy spotykamy się i rozmawiamy o tym, co u kogo słychać, najczęściej koncentrujemy się na tym, co kto zrobił. Albo co komu zrobili. Jakie zmiany w służbie, w pracy, w nauce. Nie skupiamy się zwykle na tym, że czujemy pustkę w kieracie zajęć i że modlimy się o siłę i mądrość dla właściwej zmiany. Nie na tym, że Bóg dał nam nową wolność w jakiejś dziedzinie. Nowe przekonanie. Nową tęsknotę. Czasem, dzięki Bogu - coraz częściej, nasze rozmowy tyczą tych rzeczy. Ale mimo to, kiedy szukałam korzenia mojego wewnętrznego poczucia rewolucyjnej zmiany, zajęło mi parę miesięcy, żeby przestać patrzeć na to, co zewnętrzne. I przestać myśleć, że takie rzeczy jak pierwsze zwycięstwa nad duchem pośpiechu, pierwsze oznaki wolności od komplikowania sobie życia, które z Jezusem ma być lekkim brzemieniem i słodkim jarzmem, to nic aż tak wielkiego, żeby dawało to tak wielkie poczucie życiowej zmiany... Bo tak naprawdę to właśnie to, co dzieje się w nas w środku, to jak postrzegamy rzeczywistość, co uznajemy za ważne i nieważne, groźne czy przyjemne, konieczne i niekonieczne, nasze wewnętrzne nastawienie... to tak naprawdę decyduje i o biegu wypadków w naszym życiu i o jego jakości, w każdym tego słowa znaczeniu.
*
Batalia trwa i jest mi w niej wspaniale, więc pewnie będę wracać do tematu, tym bardziej, że pasuje do nastroju wakacyjnego :) Pozdrawiam gorąco!!! M

czwartek, 5 maja 2011

On mnie wybrał!

Czytałam dziś o nierządnicy (prostytutce) Rachab, u której zatrzymali się zwiadowcy Izraelscy przed zdobyciem Jerycha, i która potem znalazła się w rodowodzie Jezusa... I tak do mnie mocno dotarło w jak niezwykły sposób Bóg nas wybiera... Jak bardzo nie patrzy na naszą siłę i osiągnięcia, na to, co sobą reprezentujemy w oczach własnych i innych ludzi. Naprawdę nie powołuje nas ze względu na nasze uczynki, ale ze względu na swój suwerenny wybór. A my możemy jedynie ten wybór przyjąć... albo odrzucić i dalej starać się po swojemu. Dla Boga nie ma większej radości, niż kiedy ten wybór przyjmujemy. I nic bardziej zbawiennego dla naszego życia.
*
Wiem, że ja muszę codziennie sobie o tym przypominać. A za każdym razem, kiedy sobie o tym przypomnę, za każdym razem kiedy to na głos ogłoszę i podziękuję za to Bogu, odchodzi trochę stresu, spięcia, troski, napełnia mnie więcej pokoju i wiary. Poprawia się moje zdrowie, poprawiają się moje relacje, wzrasta moje poczucie, że jestem w miejscu swojego powołania.
*
Moja wartość nie jest w tym, jak bardzo jestem doskonała i bezbłędna. Moja wartość nie wynika z tego, ani nie wpływa na to, czy otrzymuję od Pana zadanie, o którym wszyscy wiedzą, czy takie, o którym nikt z ludzi się nigdy nie dowie. Moja wartość wynika z tego, że On mnie wybrał i jestem dla Niego drogocenna. A gdyby miał jeszcze raz mnie dzisiaj wybrać, znowu by to zrobił. On o mnie pamięta. Pamięta z miłością. I to ta miłość zmienia moje życie.

środa, 4 maja 2011

Ktoś chętny?

Chyba się wybiorę na ten koncert w sobotę, może ktoś chce dołączyć, a potem jakaś kawusia? Zaczynam powolutku wychodzić z wąskiego gardła czasowego, może nawet kiedyś coś napiszę na blogu, nie powiem mądrego, ale przynajmniej w moim stylu :) Pozdro i dawajcie znać jakby kto chciał razem się wypuścić w ten weekend!

sobota, 12 marca 2011

Boże lekarstwo na stres

Już dawno nie miałam tak zajętego czasu jak w tej chwili. Trochę się po prostu "dzieje", a trochę muszę ponosić konsekwencje podjętych zbyt pochopnie na początku roku szkolnego decyzji. Powoli ale skutecznie się jednak przekopuje na drugą stronę. Z końcem marca trochę mi się terminarz przeluźni, a z początkiem maja sytuacja powinna się mniej więcej unormować :) O ile w moim życiu bywa coś takiego jak "unormowanie" :) Ale modlę się do Pana gorliwie o ducha mądrości i objawienia i Bożej bojaźni, żebym nie brała się już za rzeczy, których On dla mnie nie przewidział, albo które przewidział na inną porę, albo inne tempo...
*
A póki co, pomimo zatłoczonej listy rzeczy do zrobienia i goniących terminów, nadal odbieram ten czas jako przełomowy. Pasja, tęsknota i wizja nie przygasają, jedynie uczę się je nosić w sercu z cierpliwością i poddaniem. Uczę się w najbardziej zajętym czasie zachować właściwą hierarchię wartości, stawiając na pierwszym miejscu społeczność z Panem. A On daje coraz więcej pokoju w sytuacjach, gdzie pokoju zwykle bym się nie spodziewała. Coraz częściej pozwala mi zachować właściwą perspektywę na wydarzenia mojej codzienności.
*
Pan dał mi stały ulubiony zestaw fragmentów z Biblii, do codziennej modlitwy na czas taki jak ten. To od nich zaczynam każdy dzień.
*
Ps 131
Panie, moje serce się nie pyszni i oczy moje nie są wyniosłe. Nie gonię za tym, co wielkie, albo co przerasta moje siły. Przeciwnie: wprowadziłem ład i spokój do mojej duszy. Jak niemowlę u swej matki, jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza. Izraelu, złóż w Panu nadzieję odtąd i aż na wieki!
*
1P 5,7
Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was.
*
Mt 11,28-30
Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.
*
Bóg mówi, że kiedy do Niego wołamy w niedoli, On posyła swoje Słowo, aby nas wybawić i uzdrowić (Ps 107,19-20). We mnie te słowa wzbudzają dziękczynienie za Jezusa, wcielone Słowo Boże, którego Bóg posłał jako jedynego i doskonałego Zbawiciela dla każdego człowieka. Doświadczam jednak w moim życiu także innego wymiaru tego fragmentu: a mianowicie, że Jego Słowo, przekazane nam w Biblii, jest żywe i skuteczne w naszym życiu; że kiedy przykładamy i stosujemy je do naszego życia, kiedy napełniamy nim serce, kiedy ich dźwięk wypełnia nasz dom i dociera do naszych uszu, kiedy przyjmujemy i ogłaszamy je z wiarą, ono nas leczy i wybawia, na poziomie ducha, duszy i ciała. Buduje naszą relację z Bogiem, leczy nasze emocje, przemienia nasze myślenie i obdarza zdrowiem nasze ciało. Dzięki niech będą Tacie za Jego Słowo. Na nie zawsze warto znaleźć czas. A jeśli ja w tym okresie znajduję więcej czasu na Boże Słowo niż wcześniej, to znaczy, że nie tylko jest to możliwe dla każdego, ale również, że dla każdego ma Ono moc stać się ratunkiem i odpowiedzią w konkretnych życiowych okolicznościach.
*
Dziś w czasie modlitwy Bóg włożył w moje serce jeszcze jedną broń do walki ze spięciem i stresem okresu wzmożonej aktywności, a mianowicie wdzięczność. Dziękowanie za co tylko się da. Za każdą rzecz, która się dzieje - bo w większości są to rzeczy fascynujące i frapujące, tylko że z powodu spiętrzenia zadań, przestałam to dostrzegać. Za wkład jaki przez te rzeczy mam w ważne dla Bożego serca sprawy. Za to, czego ten czas mnie uczy. Za Bożą wierność, że daje mi siłę i mądrość do przejścia przez to, co trudne. Dziękować, dziękować, nie raz ale codziennie i wzrastać w dziękowaniu... A raczej nie tyle w dziękowaniu, które dotyczy tylko słów, ale we wdzięczności, która jest postawą serca i potężną bronią w każdej walce którą toczymy.
*
Tak więc mój wpis dedykuję w szczególny sposób wszystkim, którzy tak jak ja mają teraz czas bardzo napięty (albo kiedyś mieli, albo będą mieć ;)). "Jak więc przejęliście naukę o Chrystusie Jezusie jako Panu, tak w Nim postępujcie: zapuśćcie w Niego korzenie i na Nim dalej się budujcie, i umacniajcie się w wierze, jak was nauczono, pełni wdzięczności" (Kol 2,7). Pozdrawiam was gorąco i radośnie. Shalom!

niedziela, 13 lutego 2011

Wir i Wichura!

Ależ ten nowy rok się rozwija i jest po prostu niesamowicie!!! Mam taki czas, kiedy mogę wyraźnie powiedzieć, że jestem szczęśliwa. A głównym powodem mojego szczęścia jest to, że Bóg jest blisko. Że cudowna wonność i atmosfera Jego obecności spoczywa na wszystkim. Na moim domu, na moich podróżach, na mojej pracy. Na wszystkich rzeczach wiadomych i niewiadomych. Na czekaniu i na działaniu. Wszędzie. I to wystarczy, żebym czuła się szczęśliwa. A jednocześnie tak roztęskniona jak nigdy wcześniej, roztęskniona za Ukochanym Mojej Duszy. I nawet nie potrafię powiedzieć co się stało. Czy ktoś umie mi powiedzieć, co się stało? Czy coś się wydarzyło w atmosferze duchowej nad Polską? Czy coś się przełamało? Czy coś ma się przełamać? O co chodzi? Czy ktoś coś wie?
*
Właśnie pisałam do jednej znajomej o tym, co się u mnie dzieje i aż sama się zadziwiłam tym, co napisałam. Napisałam, że aż buzuje we mnie od marzeń Bożych, wizji, planów i zachwytów, a tymczasem Pan mnie uczy, żeby z tych wszystkich cudownych marzeń, moim najpiękniejszym i najbardziej ekscytującym marzeniem zawsze był On sam. Tak właśnie napisałam znajomej. I tak właśnie jest. Tego mnie uczy. Jeszcze nigdy wcześniej nie nazywałam Boga moim "najwspanialszym i najbardziej ekscytującym marzeniem". Różnie Go nazywałam, ale tak jeszcze nie. Bóg dawał marzenia. Ale żeby sam był pierwszym z nich? Tak! Tak! Właśnie tak!
*
Niby od "zawsze" wiedziałam o tym i pałałam pasją ku temu, aby zachować czujność i nie ekscytować się bardziej służbą dla Pana, niż Nim samym. Tyle razy widziałam, czasem niestety także u siebie, ten syndrom zachłyśnięcia rozmachem "akcji" i projektów chrześcijańskich, na dokładnie tej samej zasadzie jak ludzie w świecie zachłystują się rozmachem różnych projektów zawodowych czy hobbystycznych. Człowiek ma wtedy wrażenie, że jest zakochany w Bogu, a tak naprawdę jest zakochany w akcji, w spełnianiu się, w tym, że "się dzieje". Wszystko wygląda tak "po Bożemu", dopóki nie zabraknie pożywki "działania" i nagle człowiek odkrywa, że poza tym pędem nic nie ma.
*
Niby to wszystko wiem od lat. Żeby Bogiem się zachwycać, Nim samym. Ale tym razem to wszystko jest tak NAPRAWDĘ. Tak bardzo BEZ ŚCIEMY jak nigdy wcześniej. Teraz nie mogę już sobie pozwolić na zatracenie się w biegu. On. On. To Jego muszę znaleźć. Czuję jak przepływa przeze mnie takie bogactwo pomysłów, zachwytów, tęsknot, współcierpienia, płaczu za tymi, którym może pomóc tylko Pan... Tyle tego przepływa, że aż wiruje mi w głowie, ale mam takie przynaglenie jak nigdy, aby umieć to wszystko w każdej chwili odłożyć, na najcichszy nawet Jego szept - zatrzymać się i być tylko dla Niego. Szaleć za Nim. Kochać Go. Służyć Mu. On i tylko On. Tylko On napełnia to wszystko prawdziwym sensem i trwałą wartością.
*
Och, kochani moi stali czytelnicy, przyjaciele, najdrożsi bracia i siostry w Jezusie, módlcie się za mnie, żebym nie przegapiła tego czasu łaski. Żeby Pan wykonał we mnie i przeze mnie wszystko, co zamierzył w tym błogosławionym czasie. Ja też o to modlę się za was. I dajcie znać, jeśli wiecie dlaczego teraz. I o co chodzi. Pozdrawiam was gorąco... w kochanym Panu Jezusie! M

sobota, 8 stycznia 2011

Więcej Ciebie, mniej mnie...

Sama nie pamiętam już dlaczego, ale od jakiegoś czasu prosiłam Pana o to by nauczył mnie bojaźni Bożej. Nie umiem powiedzieć dokładnie jak On to robi i na czym to polega, ale wiem, że mi odpowiada, i że jest inaczej i z każdym dniem coraz bardziej inaczej. Na pewno jednym z narzędzi, którymi się posłużył była książka Johna Bevere "Wieczność". Była tak różna od tego, do czego przywykłam, że aż nie wiedziałam, czy to najgorsza czy najlepsza rzecz, którą Bóg dał mi kiedykolwiek przeczytać. W końcu zdecydowałam, że jednak najlepsza. No... może wśród najlepszych. Nigdy wcześniej nie czytałam książki, której najbardziej trafny opis byłby taki, że "budzi bojaźń". Bożą bojaźń. Być może ktoś mógłby poczuć się potępiony po lekturze tej książki. Ja się poczułam, jakbym się obudziła. Być może niektórzy poczuliby, że tracą poczucie Bożej miłości. Ja czuję, że nic bym nie mogła bez Bożej miłości.
*
Coś się zmienia kochani. Coś się bardzo zmienia. Jeszcze nie umiem do końca opisać co. Tak bardzo wiem, że nic nie mogę bez Boga. Nie mogę trafić na właściwą drogę. Nie mogę kochać Go bardziej. Nie wiem jak zachowywać się właściwie wobec ludzi. Jakie podejmować codziennie decyzje. Nie mam żadnej pewności na tym świecie. Żadnej poza Nim. A jednak czuję się spokojniej i bardziej bezpiecznie niż wcześniej. Bo jestem tak całkiem pozbawiona ludzkiej pewności, że nie pozostaje mi nic innego niż albo zapaść w pełen rezygnacji letarg, albo zaufać Jemu. Wybieram ufać Jemu.
*
A więc zmienia się. Niespodziewanie dla mnie zmieniają się moje różne codzienne nawyki i rutyny. Codziennie robię rzeczy, których jeszcze rano bym się po sobie nie spodziewała. Inne reakcje. Inne priorytety. Chcę naprawdę żyć dla Niego. Ten post jest prawdopodobnie bardziej chaotyczny niż jakikolwiek mój wcześniejszy wpis. Ale wierzę, że z tego chaosu coś się wyłoni. Piszę chaotycznie, bo nie do końca rozumiem co się wydarzyło i wydarza. Ale nie czuję w mojej codzienności chaosu. Wręcz przeciwnie.
*
Dziękuję wam za cierpliwość. Za wyrozumiałość. Za to, że szukacie Go, także i tutaj. A skoro szukacie - wiem, że znajdziecie, jak nie tu, to gdzie indziej. A ja będę wam dawać znać w miarę mojego własnego znajdywania. Pozdrawiam was gorąco. M