Heyka najmilsi. Jestem wam zdecydowanie winna parę słów na temat tego, co się działo, a działo się tak wiele, że od czasu ostatniego wpisu chodziłam przez ponad tydzień jak we śnie, albo jakby mi w obu uszach dzwoniło. W zeszły czwartek, mam wrażenie, coś się wydarzyło w niebiesiech, co otworzyło drzwi dla powodzi (sic!) przedziwnych wydarzeń w moim życiu. Myślę, że to może nawet mieć jakiś związek z modlitwą, którą całkiem niedawno zapisałam w moim dzienniku duchowym, i to długopisem, a nie ołówkiem, więc nie da się wytrzeć, po lekturze czwartego rozdziału Rzymian, a mianowicie ta modlitwa brzmiała mniej więcej tak "Tato, daj mi wiarę, szczególnie w sytuacjach wymagających wiary". Napisałam to, a potem nawet trochę się obśmiałam, no bo po co nam niby potrzebna wiara jak nie na takie sytuacje, w których jest nam ona potrzebna. Choć brzmi to absurdalnie, ale uświadomiłam sobie wtedy, że ja to tak gdzieś w głębi mojego jestestwa chciałam i oczekiwałam dotychczas, że ta wiara - w dużej części - będzie mi wzrastać gdzieś tak w ramach "treningu na sucho", jak by mógł powiedzieć jakiś wodniak, albo off-line, jakby mógł powiedzieć jakiś wytrwany internauta, no w każdym razie, że ja będę sobie żyła całkiem rutynowo, czas z Panem, praca, dom, spotkania, bieganie, Biblia i tak w kółko gładko spokojnie a moja wiara będzie rosła. Głową niby wiedziałam, że tak nie jest i nie będzie, że wiara rośnie w doświadczeniach, ale odkryłam tego dnia ze zdziwieniem, że jest w głębi mnie takie miejsce, do którego ta informacja jeszcze nie dotarła. Z którego to odkrycia zrodziła się moja prosta modlitwa, a Pan wejrzał na szczerość mego serca i mnie wysłuchał.
A więc. Najpierw zaczęło się od bardzo dobrych rzeczy. W czwartek było pierwsze w nowej formule spotkanie muzyków. Myślałyśmy sobie z Gosią, że w związku z trwaniem pewnej dość licznie uczęszczanej konferencji w Legnicy, na spotkanie nie wiadomo czy w ogóle ktoś się zgłosi i byłyśmy raczej pogodzone z tym, że prawdopodobnie spędzimy czas w kameralnym gronie paru osób, modląc się za to co zacznie się tak naprawdę od następnego spotkania. Tymczasem chata była pełna ponad wszelkie nasze oczekiwania, a zestaw ludzi, którzy się pojawili mnie osobiście przyprawił o palpitację, jako że chyba o połowie listy obecności potrafiłabym powiedzieć oddzielne świadectwo dlaczego dla mnie osobiście jest cudem, że ta osoba się tam znalazła i że tam właśnie ją / jego spotkałam. Już samo schodzenie się uczestników o mało nie wysłało mnie więc w kosmos, a jak doszło do dzielenia się słowem, które zagaiłyśmy razem z Gosią, a potem dołączyli inni, a zakończyliśmy wspólna modlitwą, to zrobiło się tak doniośle, że bałam się chwilami oddychać. Wiecie są takie chwile, kiedy ktoś naucza, albo dzieli się słowem zachęty i robi to mądrze i w atrakcyjny, sprawny sposób i wszyscy są zachwyceni. Ale są takie chwile kiedy człowiek mówi coś co mu leży na sercu, co wydawało się, owszem warte odezwania się, ale nie takie znowuż nic absolutnie niecodziennego, i w miarę jak człowiekowi słowa z ust wychodzą to robi się taka cisza, i staje się jasne, że słowa słowami, a Bóg sam coś robi na sali i ta osoba co mówi napełnia się bojaźnią i ma ochotę przerwać i schować się pod krzesło, ale jak się powiedziało A to trzeba już do tego Z dotrzeć ale potem trudno zasnąć w nocy i serce bije mocno, bo człowiek zdaje sobie sprawę, że dotknął się czegoś naprawdę świętego. I odruch ma się wtedy taki sam jak Piotr jak zobaczył połów ryb, który ponad wszelką wątpliwość wykraczał poza doświadczenie rybackiej "normalności" i padł do stóp Jezusa i powiedział "odejdź ode mnie Panie, bom człowiek grzeszny". Ale Jezusa ten argument jakoś nie przekonał i nie odszedł (chwała Bogu). Więc ja się właśnie tak czułam w czasie drugiej części spotkania, od momentu kiedy zaczęło się dzielenie Słowem, aż do końca modlitwy końcowej. Nie wiem czy ktoś inny odczuwał to tak mocno jak ja, choć wiem że był to ważny czas dla wielu osób. No ale mnie to poprostu Pan powalił. Wróciłam do domu i już dzwonienie w obu uszach było gotowe, właściwie od razu dnia pierwszego. A to był dopiero początek tygodnia.
W piątek nastąpiła druga odsłona, tym razem negatywna, albowiem około 23.00, równo 2 tygodnie po mojej przygodzie z wężykami wannowymi, na progu mym zjawiły się niewiasty, sztuk dwie, matka i córka, przedstawiły się jako sąsiadki z dołu, które zajrzały do mieszkania po miesiącu nieobecności i zastały tam obraz zniszczenia i rozkładu, przyprawiający mnie o dreszcze przerażenia. Chciały się dowiedzieć, co się stało a dowiedziawszy się poinformowały mnie, że "tata będzie ze mną załatwiał tę sprawę", a one same udało sie na zasłużony spoczynek. A ja owszem złożyłam ciałko w pozycji horyzontalnej w łóżeczku, ale o spoczynku specjalnie mowy nie było. Wizje mojej przyszłości jakie przesuwały mi się tymczasem przed oczami z postawą wiary niewiele miały wspólnego, a raczej były jej całkowitym zaprzeczeniem, więc nawet nie będę ich tu przytaczać. Powiem tylko, że skutecznie zdołały mnie pozbawić szans na wykonanie tak prostego zazwyczaj manewru jak zapadniecie w sen.
W sobotę nawet trudno powiedzieć, że się obudziłam, raczej powstałam z łóżka o piątej rano, zmęczona leżeniem i drżeniem, stwierdziłam, że z jakiejś przyczyny jak chodzę po domu i się modlę, to łatwiej mi nabrać wiary niż jak leżę i próbuję robić to samo (dlaczego tak mi się wydaje to ja nie wiem, ale w związku z tym, że tak mi się wydaje, to tak mi się też dzieje). Chodzę więc po dużym pokoju i się modlę i nagle wzrok mój padł na widok za oknem, siąpiący deszczem, przypomniało mi się, że tego dnia miał być dawno obmadlany i przygotowywany zawzięcie grill sąsiedzki, pierwszy z cyklu sąsiedzkich inicjatyw naszego młodego kościoła domowego. Widok lejącego deszczu jakby przelał czarę goryczy i całkiem nieźle rozgniewana wyciągnęłam palec wzkazujący w kierunku drzwi balkonowych i rzuciłam krótko: "A ty pogoda, w imieniu Jezusa Chrystusa, masz się poprawić, słyszysz?" Po czym wróciłam do obmadlania mojego własnego nieszczęścia. Okazało się później, że moja bratowa przez dziecię w łonie obudzona o tej samej godzinie wypowiedziała taką samą modlitwę. I wiecie co zrobiła pogoda? Poprawiła się! Przez cały dzień nachodziły na niebo chmury, my im nakazywałyśmy odejść w imieniu Jezusa Chrystusa, a one odchodziły. Świadkowie naoczni opowiadali nam, że na Chomiczówce padało i na Pradze padało, po lewej padało tysiąc kropli, a po prawej dziesięć tysięcy, a na nas nie spadła ani jedna! I nawet świeciło słoneczko. Co prawda wiatr wiał straszny, ale to już inna sprawa, uczymy się... W każdym razie grill się odbył, przewinęło się ze 30 osób i znów zestaw ich wzbudzał we mnie ekscytację i znów Boża wierność i bogactwo zachwyciły mnie do rozpuku. Cały dzień zajmowałam się najpierw odbieraniem telefonów w tej sprawie, potem zabawianiem gości i nawet z tego wszystkiego zapomniałam o sąsiadach, choć ciało nie zapomniało, bo raz zażyty stres + brak snu dawały o sobie znać. Niemniej tej nocy przynajmniej już nic nie zakłócało mego spoczynku nocnego.
W niedzielę znów się ekscytowałam, bo na nabożeństwie u Andrzeja było o dyscyplinowaniu dzieci, temat niby mnie nie dotyczy, ale nauczanie było tak mocno oparte na czerpaniu z przykładu jaki Bóg daje wychowując osobiście każdego z nas, że suma sumarum temat dotyczył właściwie każdego, pięknie się komponował z nauczaniem z obozu absolwentów i przypomniał mi o tym, że Bóg mnie wychowuje i uczy - żeby być Jego wojownikiem wiary, oraz jego służebnicą, która robi różne rzeczy dla innych osób a nie tylko dla siebie (bo ja nie wiem, czy wy wiecie, że czasem nawet jak robimy coś dla kogoś, to robimy to tak naprawdę dla siebie? i wcale nie jest łatwo zacząć robić rzeczy tak naprawdę dla innych. Ale to całkiem oddzielny temat).
Jeszcze po drodze (we wtorek) dostałam sms-a od Asi T., pięknej i szlachetnej Bożej niewiasty, która bez żadnej prowokacji z mojej strony napisała mi, że modli się w sprawie tego mojego zalanego mieszkania (a nie wiedziała nawet, że sąsiedzi się zgłosili) i że jest przekonana, że Bóg robi coś bardzo ważnego i wzniosłego i że diabeł próbuje jak tylko może odciągnąć moją uwagę i rozproszyć mnie. Która to wypowiedż upewniła mnie, że Bóg w tym wszystkim jest i może dzięki temu nie umarłam, kiedy w czwartek zadzwonił sąsiad i powiedział, że zniszczenia w jego mieszkaniu są wielkie i jutro rzeczoznawca oceni jak wielkie, i że on mi na całość wystawi rachunek, bez żadnego miłosierdzia, że go nie było dwa tygodnie, że woda stała, czy coś, że go to nie obchodzi, albo zapłacę, albo poda mnie do sądu i już. Przeraziłam się oczywiście dziko, ryczałam jak norka, jednocześnie sercem i ustami dziękowałam Bogu, że właśnie kształtuje się w moim życiu jakieś ważne świadectwo i że mogę przerzucić na Niego moje troski, bo Jego obchodzi co się ze mną stanie. Duch i wola całkiem nieźle płynęły w tej modlitwie, ale ciałkiem mi telepało porządnie. Spróbowałam się więc przespać z godzinkę a potem wstałam i poszłam na koncert uwielbienia (razem z koleżanką z pracy, która była na grillu). Na koncercie, przynajmniej według mnie, większość pieśni była o tym, że się nie boję, nawet jeśli idę ciemną doliną, że moi wrogowie padają bo ufam Bogu. Wyskakałam się, natupałam, nadeklarowałam, miałam okazję poprosić o modlitwę, spożyć wieczerzę i spokojna jak niemowlę wróciłam do domu.
Następnego dnia (wczoraj) razem z mama udałyśmy się do mieszkania sąsiada a tam w ogóle nie ten sam człowiek. Oczywiście, kto by tam chciał do sądu, jasne, że się jakoś dogadamy, no pewnie, że będziemy negocjować. A i zniszczenia nie tak rozległe jak z opowieści wynikało. Wrociłyśmy z mamą z ulgą do mnie na górę, acz sprawa się dalej toczy, więc jeśli ktoś się modli razem ze mną, niech nie ustaje. Ekspertyza od rzeczoznawcy będzie dopiero za parę dni i wtedy będziemy dalej rozmawiać. Bardzo bym chciała już to mieć wszystko za soba, ale wiecie co, myślę, że zyskałam w ciągu tego tygodnia już kilka potężnych świadectw Bożej wierności w sytuacjach wymagających wiary, a nadto doświadczyłam takiej opieki i pomocy i troski ze strony Jego Ciała, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie było mi dane doświadczyć. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy z różnych stron Polski dawali mi znać o tym, że są ze mną w modlitwie jak i tym, którzy modlili się w ukryciu, anonimowo, a Pan ich modlitw wysłuchiwał. Wielka jest wasza nagroda w niebie! Przyczyniacie się nie tylko do rozwiązania konkretnej trudnej sytuacji, ale do potężnej przemiany w moim życiu, w moim myśleniu o sobie, o kościele, o mocy Bożej działającej przez nas wierzących.
sobota, 22 września 2007
Powiastka na temat wiary
Autor: MadziaMadzia o 18:11 1 komentarze
sobota, 15 września 2007
Znak życia
Kochani dzisiaj daję tylko krótki znak życia i znikam, trochę z powodu przygotowań do grilla, trochę z powodu pewnych komplikacji, które mi się pojawiły w życiu, w jego warstwie dość przyziemnej. Nie za bardzo mi teraz o tym pisać, ale bardzo proszę o modlitwę o Boże rozwiązania. Widzicie, nawet najbardziej zachęcająca osoba czasem potrzebuje modlitwy i wsparcia. Więc nawet jeśli czujecie się bardzo odpowiedzialni i zachęcający, nie bójcie się prosić o pomoc, wsparcie i modlitwę. Choć czuję się w tej chwili jeszcze zestresowana komplikacją, ale już też doświadczam błogiego poczucia, że mogę liczyć na wsparcie od Pana, zarówno bezpośrednie, jak i przez wierzących, z którymi On sam mnie łączy więzą miłości. Gdybyśmy nigdy nie byli potrzebujący, nigdy byśmy nie doświadczyli radości z tego, że ktoś nas kocha na tyle, żeby pomóc nam bezinteresownie w trudnościach i nie czulibyśmy słodyczy Bożej pociechy. Przesyłam ucałowania i promyk zachęty wraz z pozdrowieniami z wycieczki do doliny przeciwności. Cmok. M
Autor: MadziaMadzia o 09:23 0 komentarze
czwartek, 6 września 2007
Choćbyś szedł przez wody...
Tak więc już kochani wróciłam z wakacji... choć jeszcze w ten weekend prąd znosi mnie do Kielc, ale potem już osiądę mniej więcej tu na mojej górze Ararat...
Autor: MadziaMadzia o 13:05 0 komentarze