niedziela, 5 grudnia 2010

Porządek i kontrola nad życiem

Ostatnio wiele jeździłam i łaziłam, a jak to w takich chwilach bywa, dzieją się dwie rzeczy. Po pierwsze, człowiek jest zbudowany, wzrasta wiara, wzrasta głód Boga i doświadcza się wszelkiego dobrego owocu, przynajmniej w duszy, a często również i w duchu. Druga rzecz, która się dzieje, to chaos po powrocie w doliny tak zwanej codzienności. Jednostka odarta z weekendu, ze skróconym do czterech dni tygodniem pracy nie wie, w co włożyć ręce. Pojawia się stres, spięcie, tęsknota za pięknymi sprawami Bożymi, którymi człowiek dopiero co nasiąkał, a także za poczuciem jakiegoś porządku i kontroli nad wydarzeniami życia.

No właśnie. Porządek i kontrola nad wydarzeniami życia.

Po primo kontrola nad życiem. To mój gorący temat. Czytałam ostatnio, a nawet pisałam w ramach pracy domowej recenzję z książki "Wymiana skryptu emocjonalnego". I tamże jeden z rozdziałów traktował o tym, że aby pozbyć się w swym życiu nieustannego spięcia mięśniowego i emocjonalnego, a także aby uciec z kieraciku szarej codzienności i zacząć doświadczać życia nadprzyrodzonego, tejże kontroli należy się pozbyć na rzecz Boga. Zrobiłam krótki remanent swojego własnego życia. Pomimo wielokrotnego oddawania kontroli, spięcie mięśniowe stwierdziłam dalej na poziomie, który mi się zdecydowanie nie podobał. Może nie rozpisywałam życia już aż tak szczegółowo w kalendarzu jak dawniej. Może współczynnik dopuszczalnego życiowego spontana mi wzrósł, ale temat wciąż pozostał moim osobistym hitem w czasie lektury tej książki. Przemodliłam sprawę i staram się stosować zalecenia, często nawet w sposób już odczuwalny. Gdybym kiedykolwiek jednak o temacie znowu zapomniała i gdybyście zauważyli u mnie symptomy odwrotne niż pożądane, nie wahajcie się powiadomić mnie o tymże.

Drugi temat. Porządek. Porządek (nie koniecznie czystość, acz lubię ją też), ale właśnie porządek to jest to, bez czego nie potrafię w moim życiu odprężyć się czy doznać poczucia bezpieczeństwa. To rzecz naturalna przy moim temperamencie. A jako że to rzecz temperamentu, a nie jakiegoś wypaczenia osobowości, znaczy, że pochodzi to od Pana i że On potrzebuje też i kocha ludzików, którzy lubią porządek. Z tym, że ten porządek taki jakiś wydaje się nieosiągalny. Pragnienie tegoż porządku sprawia, że wbrew życiodajnym prawdom z poprzedniego akapitu, mam pokusę, aby wziąć sprawy w swoje ręce i rozpisać mój własny plan uporządkowania sobie życia, mieszkania, powołania, relacji, kościoła i ogólnego ogarnięcia się.

Wiele ostatnio rozmawiam o tym z Tatusiem. Skoro staram się tak bardzo oddać kontrolę nad moim życiem Jemu i nie zabierać jej z powrotem, to pilną sprawą się staje, aby to Pan porządkował moje życie. "Uporządkuj mnie" - proszę Go ciągle - "Uporządkuj moje życie, Tato!"

No i właśnie dziś usłyszałam jak Gosia niejaka Rycharska dzieląc się Słowem, które jej Pan położył na sercu, stwierdziła, że nie możemy się łudzić, że cokolwiek poza Bożą obecnością jest w stanie uporządkować nasze życie. No tak. Nie tylko jednorazowa Boża interwencja. Nie tylko Jego słowo kierunku czy wiedzy. Zamieszkująca i wypełniająca nasze życie Boża obecność. Nasze życie potrzebuje tak wiele uporządkowania - a przynajmniej tak jest w przypadku mojego skromnego życia... że nic innego nie pomoże.

Słowo, którym dzieliła się Gosia dotyczyło tego momentu w życiu króla Dawida, kiedy stwierdził on, że należy do Jerozolimy sprowadzić Arkę (Skrzynię) Bożą. Miał on już wtedy władzę królewską i wiodło mu się na tym stanowisku całkiem nieźle, a mimo to stwierdził, że tak się nie da żyć. Otworzył więc swe usta i rzekł co następuje: "Sprowadzimy Skrzynię Boga naszego do siebie, gdyż w czasach Saula nie dbaliśmy o nią". Skrzynia Boża to nic innego jak obecność Boża, która dziś nie jest już zamknięta w Skrzyni, ale dostępna dla każdego wierzącego przez Ducha Świętego. Nie zmienia to jednak faktu, że każdy z nas może dopuścić się tego, iż o tę obecność nie dba. Tak jak to było za czasów Saula. Nie dba o obecność Bożą, to ma chaos w życiu. Ma chaos w życiu, to próbuje wszystko jakoś ogarnąć. Próbuje wszystko ogarnąć, to jest spięty na tysiąc węzełków i nie wie w co ręce włożyć. Nie wie w co ręce włożyć, to tym bardziej nie dba o obecność Bożą.

To należy przerwać. Ale jak? Należy zacząć dbać o obecność Bożą w naszym osobistym życiu bardziej niż o inne niezwykle istotne sprawy do załatwienia. Bardziej niż o cokolwiek innego. A następnie ją sprowadzić do swojego życia? Jak - idąc do Pana i pytając Jego o każdy krok, szukając Jego prowadzenia tak długo, aż On odpowie - a nie szukając odpowiedzi w książkach, ani w necie, ani nawet na moim blogu ;).

Nie wiem, może to tylko ja taka jestem. Z tą kontrolą wydarzeń i porządkiem. Ale jeśli mam gdzieś tam w szerokim świecie jakichś braci i siostry, mam nadzieję, że i wy poczujecie się zachęceni, do wypuszczenia wodzów z ręki... i szukania Bożej obecności ponad wszystko. Niech nas Tata prowadzi
w tej drodze i wyrywa nam z łapek wszelkie nasze własne niecierpliwe pomysły, programy i plany jak to zrobić :) Życzę wam pokoju i Bożej pełni. Trzymajcie się ciepło. M

czwartek, 4 listopada 2010

Ambicje Boże i nie Boże

Od jakiegoś czasu bardzo wiele rzeczy mówi mi o istnieniu Bożych i nie Bożych ambicji. Jeden z moich odwiecznie najukochańszych Psalmów zresztą właśnie na ten temat traktuje, a mianowicie Psalm 131:
*
Panie, nie wywyższa się serce moje i nie wynoszą się oczy moje; ani nie chodzi mi o rzeczy zbyt wielkie i zbyt cudowne dla mnie. Zaiste, uciszyłem i uspokoiłem mą duszę; Jak dziecię odstawione od piersi u swej matki, tak we mnie spokojna jest dusza moja. Izraelu! Oczekuj Pana Teraz i na wieki!
*

Prawda jakie piękne? Nie musieć koniecznie nikomu niczego udowadniać. Być wolnym od wykazywania się liczbami, osiągnięciami, pozycjami, koneksjami... Być wolnym. Cieszyć się jak dziecko (to samo, do którego należy Królestwo Niebieskie) z tego, że jest się blisko Pana. Być wolnym. Odpocząć.
*
Tak więc temat ten obecny jest w moim życiu od niemal zawsze, ale ostatnio czuję się zasypywana liścikami z nieba, które mi o nim przypominają.
*
Jednym z nich była książka Francine Rivers "And the Shofar Blew" o pastorze, który osiągnął tzw. sukces w świecie chrześcijańskim: piękny budynek, tysiące wiernych, dziesiątki programów, widoczność, rozpoznawalność i sława. Był tak pochłonięty osiąganiem sukcesu i udowadnianiem, że jest w stanie coś zrobić dla Boga, że całkowicie stracił relację z Nim. Odszedł od Niego tak daleko, jak tylko nowonarodzona osoba może odejść. Choć sytuacja w życiu tego konkretnego pastora doszła do pewnego ekstremum, zaczęła się dosyć niewinnie. Od drobnych przesunięć priorytetów. Drobnych przewartościowań. Takich, co to gdyby ktoś zwrócił uwagę, większość ludzi stwierdziłoby, że to czepianie się... A jednak. Te drobne przewartościowania, kroczek po kroczku, doprowadziły do katastrofy. Przewartościowania zbyt bliskie większości z nas, by można było odejść obojętnie od kart powieści.
*
Kiedy byłam w najbardziej wciągającym momencie powieści przeczytałam w czasie jednego z moich poranków z Panem ciekawe Słowo z Księgi Przysłów: "I energia niedobra, gdy brak poznania, błądzi, kto biegnie za prędko" (Prz 19,2) Albo według Biblii Warszawskiej: "Gdzie nie ma rozwagi, tam nawet gorliwość nie jest dobra; kto śpiesznie kroczy naprzód, może się potknąć". Słowo idealnie wpisujące się w kontekst książki - i niestety życia wielu z nas. Zdarza nam się chyba nieraz w kościele, że przynosimy ze sobą tę samą hierarchię wartości, która otacza nas w pracy - czyli w świecie. Najlepszy jest chrześcijanin gorliwy w pracy dla Pana, najlepszy jest ten, który idzie jak burza. Budzi w nas podziw kiedy słyszymy o kimś, kto dwa lata temu założył kościół czy wspólnotę, a już... ma tylu członków... A już robią tyle rzeczy. Nie musi to być coś złego... jeśli idzie w parze z poznaniem Boga i intymnością z Nim. Z Jego charakterem, Jego miłością, Jego sposobem myślenia. Ale popatrzmy prawdzie prosto w oczy... Jak często zachwycamy się osiągnięciami chrześcijan na podstawie samych raportów ilościowych... Nie znając ich serc i świadectwa życia. Ani gorliwość, ani energia, ani prędkość postępów... nie jest sama w sobie wartością u Pana, a nieraz może być i zgubą.
*
Tłumaczyłam też właśnie nauczanie na temat "zdobywania siedmiu gór" - to znaczy przenikania chrześcijan do różnych ważnych dziedzin życia społecznego, zamiast zamykania się w czterech ścianach kościoła. Góry Boże to nie tylko życie duchowe, ale i rządy, kultura, gospodarka, edukacja... Przyjrzyjmy się jak wiele uwagi Bóg poświęca tym kwestiom w Biblii, aby funkcjonowały one "po Bożemu" a nie po światowemu". W którymś momencie wykładowca zwrócił uwagę, że nie ma opcji, żeby każdy z nas był kimś, kto stanie osobiście na szczycie góry. Niektórzy z nas może są rodzicami takich zdobywców. Inni wstawiennikami, którzy się za nich modlą. Nie chodzi więc o to, aby koniecznie wejść na szczyt, tak aby nas rozpoznano i abyśmy mogli zyskać z ust ludzi potwierdzenie tego, że coś osiągnęliśmy. Ważne, abyśmy wiedzieli, do czego Bóg nas powołał - i byli Mu posłuszni. Co więcej - abyśmy robili to nawet, jeśli nie jest to służba w ramach kościoła - a to może powodować wiele niezrozumienia i niedocenienia wśród naszych braci chrześcijan.
*
Październikowe tematy modlitwy z Polskę w ramach Polska 24, też uwzględniły tę kwestię dość bezpośrednio: "Prośmy Boga, aby ambicje jego dzieci pochodziły ze studiowania Słowa Bożego, abyśmy pragnęli tego, czego pragnie OJCIEC".
Abyśmy naprawdę tego pragnęli, a nie tego, co jak sobie wyobrażamy, chciałby Bóg, albo o czym jesteśmy głęboko przekonani, sami w sobie, że służyłoby to sprawie Królestwa.
*
Ba! Nawet listopadowe wydanie "Charakterów", czyli zwykłego, rynkowego magazynu psychologicznego, dzieli się odkryciem, że choć świat ceni ambicje, to w nadmiarze mają one skutek wyłącznie destrukcyjny.
*
Co mi osobiście mówi ten zmasowany atak tematu Bożych i nie Bożych ambicji? Mówi mi o tym, że muszę usiąść, poprosić Tatę, o to, żeby pokazał mi prawdę o moim życiu, i zobaczyć dlaczego mi tak naprawdę zależy na tym, żeby pewne bardzo pobożne rzeczy, na których wielce mi zależy, doszły do skutku... I dlaczego tak bardzo spinam się z powodu, że nie udało mi się zrobić jeszcze tak wiele w tym kierunku, jak zakładałam początkowo na ten moment w czasie. Muszę szczerze zbadać motywację każdego "Muszę" w moim życiu.
*
Mam wrażenie, że tak jak kiedyś przed laty, Tata mówi mi: Wyluzuj Mojżeszku. Wyluzuj. Ja zbawiłem świat. Ty już nie musisz tego robić. Kochałem Cię pełnią miłości zanim jeszcze byłaś mi w stanie odwdzięczyć się choćby spojrzeniem czy uśmiechem... I to się nigdy nie zmieni. Wyluzuj. Przeżywaj ze Mną, blisko Mnie, codziennie bliżej Mnie każdy dzień, a jeśli będę miał dla Ciebie zadanie, nie omieszkam Cię poinformować. Wyluzuj kochana. Bądź ze mną.
*
To dla mnie. A co to przesłanie znaczy dla naszych kościołów? Co znaczy dla Ciebie... Składam to w Twoje ręce. Niech to odkrycie przyniesie ci odświeżenie i odpoczynek. Niech Tata zdejmie kosze z twoich ramion, niech zabierze ciężary z twoich rąk. Niech Cię błogosławi swoją miłości i troską. Jesteś dla Niego ważny. Jesteś dla Niego ważna. Już dziś. Już teraz. Na zawsze.


sobota, 23 października 2010

Piękna prostota

Byłam w zeszły weekend na bardzo fajnej konferencji dla kobiet, na której Bóg powiedział do mnie, do mojego serca i ducha wiele drogocennych rzeczy. Kiedy jednak dziś modliłam się rano i pytałam, którą z nich mogę się tu z wami podzielić, na prowadzenie wysunęła się zdecydowanie jedna kwestia, powracająca zresztą na tym blogu niby bumerang: Porzucenie tego, co zbędne. Prostota.
*
Nie taka surowa, bezlitośnie praktyczna prostota. Ale taka piękna prostota. Lekka. Dająca odpoczynek i wznosząca oczy ku niebu. Kiedy o tym myślałam, przypomniała mi się estetyka japońska. Ich kwiaty. Ogrody. Pokoje. Wiem, że w obecnych czasach Japonia kojarzy nam się głównie z obcymi bogami i new age'owskim synkretyzmem. Wierzę jednak, że nawet te narody, które w pewnym momencie historii odeszły daleko od swojego Stwórcy, niosą wciąż Jego podobieństwo, jakąś wspaniałą cechę Ojca, którą przekazał On w szczególny sposób tej konkretnej grupie ludzi. Myślę, że jedną z takich cech, które niesie kultura japońska jest właśnie proste piękno. Bóg jest piękny. Najpiękniejszy ze wszystkich i wszystkiego, jest wzorem i źródłem wszelkiego piękna. I choć jest niepojęty i niepoznany i nieskończony, wciąż jest prawdą, że Jego drogi są proste.
*
Na konferencji, jedną z pierwszych rzeczy jakie zapisałam, rozpoznając w nich coś, co Bóg mówi do mnie osobiście, było to, że musimy coś zostawić, aby wejść w coś nowego. Tak jak już wspomniałam, nie jest to pierwszy raz kiedy przerabiam tę lekcję. Poczułam jednak znów przynaglenie i tęsknotę za tym, aby naprawdę zostawić wszystko, co jest tylko niepotrzebnym ciężarem. W sensie duchowym, emocjonalnym, materialnym, w każdym sensie. Żeby moje życie pełne było tej Bożej pięknej prostoty. Aby nie było w nim nic poza tym, co jest darem Boga.
*
Kiedy dziś rano siedziałam przed Tatą niebieskim, zobaczyłam obraz jak zanurzam się razem z Nim w moje życie, tak jak człowiek zanurza się w jakimś składzie z wieloma różnorodnymi rekwizytami. Albo w bardzo starym domu pełnym bibelotów, mebli, przedmiotów - czasem pięknych, czasem niepotrzebnych, czasem drogocennych. Albo jak się daje nura między otoczone tłumem stragany na bazarze w Jerozolimie. Tak więc wyruszyłam razem z Tatą na obchód mojego życia. Nie była to jednak przechadzka dla przyjemności ani wyprawa do muzeum. Wyruszyliśmy razem do ciężkiej ale fascynującej, sumiennej ale niezwykle satysfakcjonującej pracy.
*
Brałam do ręki każdy przedmiot w moim życiu. Każdy sposób spędzania czasu. Każdą książkę. Każdą relację. Każde marzenie. Każde związanie. Każdy mebel. Każdy ręcznik i dywanik. Każdy projekt i pomysł. Każdy kompleks. Każdy kwiatek. Każdą nadzieję. Obracałam trzymany przedmiot w rękach i rozmawiałam o nim z Tatą. Mówiłam co o nim myślę, co czuję, jaki mam do niego stosunek. A Tata dzielił się ze mną swoją perspektywą i mądrością.
*
Następnie oddawałam Tacie trzymany przedmiot, by On zrobił z Nim co zechce. Czasem był to ostatni raz kiedy widziałam tę rzecz - i wtedy czułam ulgę. Czasem składał tę rzecz w moim życiu - ale w innym miejscu niż dotychczas - i wtedy czułam ulgę. Czasem odkładał przedmiot dokładnie tam, gdzie był wcześniej - i wtedy czułam ulgę.
*
Im dalej zapuszczaliśmy się w korytarze mojego życia, robiąc wspólnie remanent wszystkiego co składa się na mnie i moje istnienie, tym większą czułam ulgę. To było uczucie, któremu nie dało się oprzeć. Zaraz po zakończeniu tej wizji, zapisałam w kajeciku, że zaczynam od dziś Remanent w moim życiu. Razem z Tatą niebieskim. Od teraz aż do skutku. Po troszeczku. Być może nie zakończymy go przed odnowieniem wszechrzeczy, ale tęsknię za tym, żeby z każdym dniem, tygodniem i miesiącem doświadczać coraz więcej tej lekkości. Ulgi. Świeżości.
*
Tato, pomóż, aby każdy tydzień przybliżał mnie do tego celu. Ty jesteś wierny Tato. Ty powiedziałeś, że jeśli Tobie powierzę moje sprawy, ziszczą się moje zamiary. Tato powierzam Ci sprawę naszego Remanentu. Powierzam ci każdą moją sprawę. Wierzę, że ziszczą się moje zamiary - zamiary, bo coraz mniej było mnie, coraz mniej świata, coraz mniej ciężaru a coraz więcej Ciebie - ku Twojej chwale i chwale Twojego Królestwa. W imieniu Jezusa Chrystusa. Niech tak się stanie. M

czwartek, 14 października 2010

Tym razem Nowe - Naprawdę Nowe!

Obiecałam niedawno pewnej bardzo drogocennej osobie, że napiszę jej o mojej odwiecznej wizji Nowego Nowego. No dobra. Może nie odwiecznej. Ale co najmniej od-kilkunastoletniej. Jest to coś, co od dawna bardzo porusza moje serce, a teraz w epoce "Nadchodzi-Nowego" oczywiście na nowo mocno się w moim sercu poruszyło. Właśnie wtedy, kiedy miałam zacząć pisać maila, poczułam, że powinnam podzielić się tym nie tylko z nią, ale otwartym tekstem, wszem i wobec, na blogu. Możliwe zresztą, że już kiedyś to zrobiłam, ale tak dawno, że kto by to jeszcze pamiętał...
*
Albowiem kiedyś onegdyś w czasach zamierzchłych miałam na pewnym spotkaniu bardzo przerażającą wizję. Wizja polegała mianowicie na tym, że widziałam skaczącą po ulicy prześliczną małą dziewczynką, z gatunku słodkich blondynek z kucykami, podkolanówkami i lakierkami. No miód po prostu. Dziewczynka jest coraz bliżej mnie, a kiedy jestem już w stanie zobaczyć jej twarz, ogarnia mnie przerażenie: bo oto widzę pomarszczoną twarz staruszki! Koniec wizji. Prosiłam Pana o objaśnienie, ale długi czas nie miałam pojęcia, o co może w tym wszystkim chodzić.
*
Jakiś czas później tłumaczyłam na pewnej konferencji, w mieście Łodzi zresztą. I szanowna mówczyni zwierzyła się, że w jej kościele i okolicy ostatnio mają epidemię snów i wizji na temat dzieci i niemowląt z twarzami starców. Mnie oczywiście zelektryzowało i uszy zrobiły mi się dwa razy większe. Oni też pytali Pana o interpretację i wreszcie ktoś otrzymał tłumaczenie.
*
Chodziło mianowicie o to, że wiele z dotychczasowych nowych ruchów, nowych formuł i nowych pomysłów na kościół było tylko nową formą zewnętrzną tej samej starej rzeczywistości. Dlatego wiele świeżych odkryć po jakimś czasie kostniało i stawało się religią i systemem, takim samym jak ów, z którego się wyłamały.
*
Trochę tak jak z Saulem i Dawidem. Saul został wybrany na króla, bo był wyględny, wygadany, reprezentatywny, no i co tu dużo gadać - wypisz wymaluj na króla. Kiedy Saul został przez Boga usunięty, Samuel poszedł do domu Jessego, aby wybrać jego następcę. Jesse zaczął przedstawiać prorokowi wszystkich swoich synów, którzy spełniali te same kryteria co Saul - którzy w jego rozumieniu nadawali się na króla. Bóg jednak powiedział Samuelowi, że żaden z nich nie jest Jego nowym kandydatem na tron. Jesse był całkiem zbity z tropu - bo nikt inny normalnie nie wchodził już w rachubę. Dawid, Boży wybraniec, był tak bardzo z innej bajki, że kompletnie nie mieścił się nikomu w głowie jako kandydat na króla. Był nie tylko inny, ale inny ze względu na kryteria, których wcześniej nikt nigdy nie brał pod uwagę.
*
Gdyby królem został ktoś z braci Dawida - niby byłby nowy król. Nowy sposób mówienia, nowa fryzura, nowe wady i zalety, nowy wystrój pałacu, nowe zarządzenia, nowe karty historii - ale tak naprawdę ciągle ten samy młyn. Niby Nowe, a nie Nowe. Niby Nowe a Stare i Pomarszczone.
*
Bóg jednak zamyślił powołać w tym właśnie czasie Dawida, aby panował nad Izraelem. Tak samo jak teraz, kiedy tak wiele mówimy o tym, że kończy się czas władzy Saulowej, a zaczyna czas Dawidowej. Teraz Nowe, które nadchodzi, ma być Naprawdę Nowe. Nowe-Nowe!
*
Nie wiem, czy komuś ten wywód cokolwiek objaśnia. W sumie nie nazywam po imieniu na czym Nowość owej Nowości ma polegać. Jakbym się zmóżdżyła, to może nawet coś bym o tym wydusiła z siebie. Ale chyba nie o to chodzi. Jeszcze. Chodzi o wzbudzenie jakiejś takiej tęsknoty. Przebłysku tego, co może być. Cienia uświadomienia sobie jak bardzo Bóg przerasta wszystko, czego oczekiwaliśmy. Wzbudzenie modlitwy o to, by nasze oczy w ogóle patrzyły we właściwym kierunku. Na właściwe kryteria. Abyśmy do wypatrywania Nowego podchodzili z Nową Bojaźnią. Świadomością niewoli naszych stereotypów i tego, że tylko Bóg może nas od nich uwolnić. Aby powstała w nas desperacja odkrycia tego co Naprawdę Nowe. Abyśmy już nigdy nie dali się zachłysnąć i zachwycić dziecku z twarzą starca.
*
Niech tak się stanie Tatusiu! Kieruj naszymi krokami! Otwieraj nasze oczy! Zachwycaj nas Sobą! Porywaj nas Swoją Pięknością, Miłością, Mocą i Innością! Otwieram serce szeroko... odmień mnie i odnów nasz kraj!

niedziela, 3 października 2010

Idzie Nowe!

Hej, to ja! Wreszcie zaczęłam doganiać siebie samą po tych wakacjach... a kiedy doszłam do siebie, spostrzegłam ponad wszelką wątpliwość, że idzie Nowe! Wszystko we mnie i wokół mnie to mówi! Choć jesień za oknem wszystko we mnie w środku śpiewa o przełomie, o wiośnie, o Nowym Życiu. Nie wiem skąd to tak akurat teraz.
*
Może na konferencji w Kaliszu zostało wyprorokowane i uwolnione?
*
Może to przywieziony ze szkoły Dona Pottera zwyczaj codziennego "dokarmiania" (przez błogosławienie, modlitwę w Duchu i uwielbienie) niedożywionego ducha, żeby przejął wreszcie rządy nad stęsknioną jego autorytetu duszą i ciałem.
*
Może to przywieziony z Kalisza zwyczaj brania codziennego duchowego prysznica - codziennego starannego oczyszczenia z grzechów przez pokutę i przyjęcie Bożego przebaczenia, nawet takich "po ludzku" niewielkich przestępstw - z każdego grzechu, który Pan mi pokaże, kiedy proszę Go, żeby mi pomógł w tym procesie. Przecież myjemy się codziennie - i nikt się nie wstydzi, że następnego dnia znów musi się umyć. Taka już natura tego świata. Tak samo jest z brudem duchowym. Osiada na nas. Niewiara, lęk przed człowiekiem, narzekanie, pycha, egoizm. Rzeczy, które oddzielają nas od Pana. Kiedy jednak codziennie bierzemy prysznic - Bóg ma do naszego życia o wiele większy dostęp. Otwiera się nad nami niebo i Bóg jest wszędzie i wszędzie słychać Jego głos!
*
*
A może jeszcze - tak sobie dziś pomyślałam, dotarła wreszcie do nas fala modlitw wielu wytrwałych i pełnych ognia ludzi przed nami, którzy wołali do Pana o to, by serca Jego ludu w tym narodzie wreszcie się obudziły... I wreszcie wielka woda dotarła do nas, porwała nas i wypełniła wołaniem i modlitwą za następnych, którzy jeszcze czekają.
*
Taka jestem ciekawa - czy wy też to czujecie? Czy też jest w was ten dreszcz ekscytacji... że nadchodzi? Czy też wciąż czekacie, a dni nie różnią się jeden od drugiego, aż trudno uwierzyć, że coś się kiedyś zmieni. Gdybym umiała, to bym wam powiedziała... ale niech Duch to zrobi sam. Że każdy, kto teraz już drży z ekscytacji jeszcze wczoraj, przedwczoraj był w miejscu szarych dni i ciągnącego się niemal w nieskończoność oczekiwania... A to miejsce Otwartego Nieba, którym oni się cieszą dziś, stanie się twoim doświadczeniem jutro albo pojutrze...
*
Niech Pan błogosławi każdego Wędrowca, szykującego się do Wyjścia z Egiptu, idącego przez Morze Czerwone, błąkającego się po pustyni czy walczącego o kolejną piędź Ziemi Obiecanej. Pan zna zamiary jakie ma wobec was. Zamiary pełne pokoju a nie zagłady. Nasza Obrona, Tarcza i Moc.

niedziela, 5 września 2010

Gotta Get Closer to God



A więc wróciłam już z wakacji i próbuję się pozbierać. Ostatni wyjazd - w roli tłumacza na warsztaty z Donem Potterem - był dla mnie bardzo wycieńczający fizycznie, ale całkowicie wart włożonego wysiłku (a może nawet bardziej). Potterowie to wspaniale ludzie, pokorni, otwarci, bardzo kochający Jezusa, mądrzy, prawdziwi duchowi rodzice. Jeśli chodzi o tematy poruszane na warsztatach - na pewno można by napisać jakieś obiektywne podsumowanie, ale w sumie były one tak bogate w różne treści i nadprzyrodzone wydarzenia, że prawdopodobnie każdy wyjechał z tego obozu z nieco innym przesłaniem w sercu. Zresztą na samym początku ktoś z prowadzących prorokował, że Bóg będzie w czasie tego wyjazdu dotykał ludzi bardzo indywidualnie i dla każdego będzie miał bardzo indywidualny dar. Świetnie to było widać, kiedy patrzyło się na ludzi stojąc przed nimi w czasie nauczań. Raz po raz, w całkiem innych momentach, pojedyncze osoby w różnych punktach sali zaczynały płakać, chować twarz w dłonie, modlić się, poddawać się Bożym operacjom. Zanim minął tydzień, mało kto pozostał "nietknięty".
*
We mnie osobiście po tym obozie "pracują" w szczególny sposób cztery tematy.
*
Zaufanie vs. kontrola
Bóg w momencie, kiedy oddajemy Mu nasze życie, naprawdę zaczyna nim "zarządzać" - w sposób najmądrzejszy, najlepszy, najwspanialszy, mając pełen obraz sytuacji i najlepsze rozeznanie we wszechświecie. Rządy Jego są jednak na tyle skuteczne, na ile budujemy nasze poczucie bezpieczeństwa w oparciu o to, że Bóg jest godzien zaufania, a nie o to, że sami kontrolujemy naszą sytuację życiową. Don w którymś momencie opowiadał o sytuacji, w której jego życie, na skutek pójścia za Bożym prowadzeniem, całkowicie wymknęło się spod jego (Dona) kontroli. Była to przerażająca sytuacja i Don musiał sobie niemal fizycznie wbijać do głowy, że Bóg jest godzien tego, żeby Jemu w tych właśnie okolicznościach ufać - trochę tak jak Miś Puchatek wbija sobie do głowy łapką, że powinien myśleć. Dla mnie ta historia była jak o mnie. Ileż to już lat uczę się tego, jak ufać Bogu i choć robię trochę postępów, wciąż łapię się na tym, że nie potrafię mieć pokoju, dopóki nie mam wszystkiego ładnie uporządkowanego i pod kontrolą. No i muszę wracać z powrotem "do szkoły" i powtarzać sobie "Ufaj, Madzia, ufaj". Nawet mam już na oknie sypialnianym witrażyk własnej roboty tej właśnie treści: "Ufaj". Tak więc wróciłam z wyjazdu, zaczęłam podejmować desperackie próby ogarnięcia tego, jak miałby wyglądać dla mnie najbliższy rok szkolny... i Duch Święty przypomniał mi po raz kolejny moją ulubioną lekcję, o ufności i o pokoju. O tym, że nie biorę udziału w konkursie na najlepsze życie, ani wyścigu o najlepsze wyniki. Że mogę odpocząć w Bogu. Odnaleźć tożsamość, pokój i przeznaczenie w relacji i codziennej intymnej komunikacji z nim. Ufffff.... ufać.
*
Odpowiedzialność
Ten temat z kolei poruszany był bardziej przez Christine niż przez Dona. W czasie kiedy modliła się za wszystkich obecnych wstawienników, wypowiadała słowa łamiące moc nie Bożego poczucia odpowiedzialności za to, o co się modlimy: o uzdrowienie, nawrócenie, zbawienie. Myślałam, że nie będę już w stanie tłumaczyć, tak bardzo uderzyło to mojego ducha i duszę zresztą też. Nie to, żeby bolało, ale czułam się tak jakby ktoś ściągał mi przez głowę za ciasny i do tego gryzący golf. Z jednej strony to ulga, że to z człowieka złazi, z drugiej strony dopóki nie zlezie, trudno skupić się na czymkolwiek innym, poza tym, że to z człowieka schodzi. Jakoś się jednak udało po krótkim zatkaniu opanować głos. Nie mniej temat dla mnie jest ogromny. Uznać nie tylko w mózgu, ale w serduchu, że to nie ja muszę coś wymyślić, żeby moi bliscy doświadczyli uzdrowienia, uwolnienia czy zbawienia. Że tylko Pan może dotknąć w ten sposób ducha, duszy i ciała człowieka. Że to On jeden leczy złamanych na duchu. I On ma najlepszy czas i pomysły na to, jak to zrobić. A jeśli nie dzieli się ze mną tymi pomysłami (a przynajmniej nie wszystkimi), to pewnie ma ku temu powody - chociażby taki powód, żeby osoba uzdrawiana wiedziała kto ją naprawdę uzdrowił. Z drugiej strony nie jestem też odpowiedzialna za decyzje i wybory drugiej osoby w kwestii tego, jak przyjmuje Boże działanie w jej/jego życiu. Jeśli osoba taka wybiera inaczej niż bym chciała, to nie znaczy, że nie postarałam się odpowiednio mocno, aby ta osoba wiedziała jak wybrać. Nie znaczy, że nie byłam odpowiednio dobrym świadectwem, albo zapomniałam o czymś ważnym. Jestem odpowiedzialna tylko za to, aby być posłuszną Bogu - w modlitwie, w słowie, w działaniu. Uffffff.
*
Sfera prorocza
Choć nie jestem odpowiedzialna za zmianę drugiej osoby, odkryłam, że mogę jej o wiele lepiej usługiwać jeśli otworzę się bardziej, z większą wiarą na sferę proroczą. W czasie obozu tłumaczyłam również sesje zwane "twórczą ekspresją", kiedy to różne osoby przedstawiały jakąś bardzo osobistą formę twórczości - czy to grą na instrumencie, śpiewem, tańcem, ruchem, a obserwatorzy dzielili się wrażeniami na temat tego, jakie ta twórczość niesie przesłanie w Duchu. Na koniec Don dzielił się jakimś proroczym wejrzeniem na temat tej osoby i modlił się za nią. Były to momenty głębokiego duchowego i emocjonalnego poruszenia dla każdej z prezentujących swoją ekspresję osób. Ja zaś, stojąc tam w samym epicentrum wydarzeń przeżywałam tak niezwykłe emocje, że nawet trudno je opisać. Czułam cały ból tej osoby z powodu zranień przeszłości, całą tęsknotę, pasję, determinację i siłę marzeń, które w niej były, czułam zachwyt Boga każdym drogocennym dzieckiem i bogactwem każdego powołania, Jego gniew i ból z powodu każdego cierpienia i wszystkiego co zostało tym osobom ukradzione, Jego ducha walki o przyszłość tych osób. I ryczałam jak norka. Nieraz delikwenci nie byli w połowie tak poruszeni, jak ja. Nieraz byli :) ale nie zawsze. W którymś momencie Pan uświadomił mi, że to coś więcej niż empatia. Że stojąc tam funkcjonuję w sferze proroczej mając wgląd w to co najcenniejsze w tych osobach i w to, co czuje na ich temat Pan. A skoro miałam to tam, mogę to mieć i rozwijać tutaj. A z tego odczuwania może wynikać różnorodność proroczego wstawiennictwa, wsparcia i prowadzenia w służbie tym, do których Pan mnie posłał.
*
"Gotta Get Closer to God" - "Muszę przyjść bliżej do Boga"
Wszystkie powyższe punkty, jak i inne rozmowy na temat tego, że czasy coraz trudniejsze utwierdziły mnie mocno w przekonaniu, że jeszcze nigdy nie potrzebowałam aż tak bardzo przyjść bliżej do Pana. Że skończył się czas ściem i ukrywania słabej relacji z Bogiem wielością barwnej aktywności dla Niego. Że nadchodzi czas takich fałszywych proroków i fałszywych mesjaszy, że na logikę człowiek nie odróżni kto jest kto. Że potrzeba nam duchowego rozeznania i duchowej, a nie duszewnej mocy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej... I właśnie dlatego Gotta Get Closer to God robi się coraz bardziej priorytetowe. Zawsze było na pierwszym miejscu, teraz jednak to pierwsze miejsce robi się coraz ogromniejsze... ;)
*
Ale się napisałam. Może nie ma tym razem tak spójnej puenty jak zwykle, dochodziły mnie jednak głosy żebym koniecznie napisała coś o tym, co było na warsztatach, i tak to właśnie wyszło :) Mam nadzieję, że coś dla siebie w tym znaleźliście... a przede wszystkim, że znajdziecie w ciągu tego roku na nowo, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej swój własny kącik w Bożym sercu... że rzeczywiście bardzo się do Niego przybliżymy wszyscy... Pozdrawiam was gorąco!!! M

środa, 4 sierpnia 2010

Butterfly Circus

Jeszcze a propos przeznaczenia... Jeśli ktoś rozumie po angielsku do bardzo polecam!



sobota, 31 lipca 2010

W kierunku przeznaczenia

Kochani, a więc już minęła połowa wakacji letnich. Wróciłam jakiś czas temu z Ustronia, gdzie byłam na pierwszej, tygodniowej sesji Kursu Podstawowego Instytutu Poradnictwa Chrześcijańskiego (prowadzonego przez Alinkę i Henryka Wiejów). Był to naprawdę wspaniały czas. Cudownie jest wrócić do szkoły :), uczyć się nowych rzeczy, spędzać czas z ludźmi pełnymi pasji do Boga i Jego serca dla innych. Nic nie było jednak wspanialsze niż to, że czułam jak słodko ciąży nade mną mocne poczucie Bożego przeznaczenia.
*
Pewnie już o tym pisałam, ale absolutnie najgorszy czas w moim życiu był wtedy, kiedy pomimo tego, że robiłam bardzo wiele budzących podziw a nieraz i zazdrość rzeczy w służbie Bożej, miałam głębokie poczucie, że nie robię tego, co Bóg naprawdę ode mnie chce - bądź też robię coś, czego Bóg ode mnie nie chce. Co gorsze, z powodu intensywności zaangażowania, nie miałam przestrzeni potrzebnej mi do tego, aby zatrzymać się i usłyszeć od Pana co jest nie tak. W końcu cała moja pasja umarła a jedynym marzeniem po przebudzeniu rano było to, żeby już był wieczór i abym mogła znów pójść spać.
*
W podobny sposób poczucie, że jest się w miejscu, do którego się zostało stworzonym należy na pewno do absolutnej czołówki najwspanialszych przeżyć w życiu. Nie trzeba nawet być już w miejscu docelowym, nie trzeba nawet znać dokładnej nazwy docelowej stacji. Bo ja jeszcze jej nie znam. Coś mi się widzi. Coś mi się marzy. Coś mi się jawi. Nie widzę jednak jasnych konturów, ani nie mam pewności co do konkretów. Już sam jednak fakt, że wiem, iż na pewno jestem na właściwej ścieżce, że jestem na "szkoleniu", na które wysłał mnie sam Pan i On wie jaką ma dla mnie przygotowaną pracę... Piękne!!!!
*
Dwie z uczestniczek warsztatów pracują jako doradcy zawodowi, szczególnie z osobami bezrobotnymi. W ramach rozmów i dzielenia się wspomniały o teście, który pomaga rozpoznać w jakiej grupie zawodowej dana osoba czułaby się najlepiej - do jakiego typu zajęcia jest predysponowana, do czego została stworzona. Po powrocie zarówno ja, jak i moja rodzina zrobiliśmy internetową wersję tego testu. Nieco szokującym, ale i radosnym przeżyciem było odkrycie, że w wynikach wymienione były dokładnie te zajęcia, które robiliśmy, robimy i o których marzymy, aby je robić. To piękne uczucie wiedzieć, że się robi to, do czego zostaliśmy przeznaczeni. Tyle osób wybiera zawód ze względu na pragnienia rodziców, względy finansowe czy brak innych możliwości, bez poniesienia dodatkowych kosztów (przeprowadzki, szkolenia). Nigdy nie jest za późno, aby zmienić tę sytuację - a naprawdę warto, jeśli chce się naprawdę żyć. Jedna z osób ze szkolenia dawała świadectwo o tym, jak rozpoczęła szkolenie w kierunku całkiem nowego - nareszcie właściwego - rodzaju pracy w wieku 43 lat. Teraz jest spełniona zawodowo i w pokoju ze sobą. Nawet w wieku 40, 50 czy 60 lat, dopóki człowiek żyje, warto wrócić na właściwą ścieżkę. Lepiej choć jeden rok żyć naprawdę niż nie żyć tak naprawdę wcale.
*
Bóg przeznaczył nas jednak nie tylko do określonego typu zawodu. Można pracować lub usługiwać zgodnie ze swoim obdarowaniem, ale wciąż nie być w woli Bożej, jako że On przeznaczył dla nas z góry konkretne wspaniałe dzieła, po to, abyśmy właśnie my je wykonali (Ef 2,10). Nikt inny tak naprawdę nie może powiedzieć nam jakie to rzeczy. Tylko Bóg może potwierdzić to w naszych sercach, a On robi to w taki sposób, że nasze serce naprawdę wie. Mocno wierzę, że Bóg poprowadzi nas do bardzo konkretnych miejsc, osób i dzieł, ze względu na swoją dobroć i wierność. Ze względu na to, że obiecał On, że jeśli ktoś będzie prosił Go o mądrość, to ją otrzyma (Jk 1,5). Ze względu na to, że obiecał On, że jeśli ktoś się Go boi, takiemu wskaże jaką drogę wybrać (Ps 25,12).
*
Modlę się tymi słowami codziennie. Za siebie, za Patkę, za społeczność, w której jestem. Teraz modlę się nimi też za każdego z was. Dziś na modlitwie Pan poprowadził mnie również do modlitwy za nas wszystkich jeszcze jednym Słowem, które ma moc obudzić nas z letargu, z bezmyślnego kieraciku, z życia w cichej rezygnacji i rozpaczy gdzieś z dala od tego, co Bóg ma dla nas najlepszego. Nikt z nas nie musi żyć w takim miejscu. Warto powstać, zawalczyć w Duchu i zgodzić się z Bożym wspaniałym marzeniem dla naszego życia. Oby Pan dał nam do tego siłę. Dlatego modlę się w swoim imieniu, w imieniu każdej osoby bliskiej mojemu sercu, jak i w imieniu tych, których nie znam, ale których Pan zna doskonale i ukochał do końca: "Stwórz, o Boże we mnie serce czyste i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego! Przywróć mi radość z Twojego zbawienia i wzmocnij mnie duchem ochoczym!" (Ps 51,12.14). Niech tak się stanie!

poniedziałek, 5 lipca 2010

O wybieraniu

To bardzo ciekawe, że właśnie w dniu naszych Wyborów, rano, Pan Bóg poruszył mnie niezwykle mocno Słowem na temat wybierania, acz całkowicie innego rodzaju - wybierania o wiele bardziej osobistego, niepozornego, bez pompy, plakatów i wieców, ale za to o wiele bardziej brzemiennego w skutki niż większość innych wyborów, nawet tych prezydenckich.
*

5Mo (Pwt) 30, 15-20
Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście.
Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im - oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu.
Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi, którą Pan poprzysiągł dać przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi.
*
Kwestia wyboru człowieka jest w samym centrum przesłania Biblii. Bóg mówi, że to od naszego wyboru zależy jakość życia, które prowadzimy. W nas na tę myśl wszystko się buntuje, zwłaszcza kiedy ta wypowiedź adresowana jest bezpośrednio do nagich faktów naszej codzienności. Może dlatego, że bardzo przywykliśmy zwalać winę za nasze bolączki - na rodziców, przyjaciół, rząd, kryzys gospodarczy, Boga. Bo ojciec był alkoholikiem. Bo urodziłem się z taką chorobą. Bo jestem sama. Bo szef w pracy. Bo ONI. Bo ktoś mnie tak zaprogramował i to silniejsze ode mnie.
*
Tymczasem Słowo, które mówi Bóg jest tak samo aktualne dla każdej osoby na świecie: Wybieraj. Nie mówi: teraz jesteś zmęczony, poturbowany, osłabiony, odpoczniesz trochę i potem wybierzesz. Nie, bo jeśli nie wybierzesz teraz, nie będziesz w stanie znaleźć wypoczynku i ukojenia, którego oczekujesz.
*
Wiem, że mamy różne urazy związane z frakcjami chrześcijańskimi, które próbują nam udowodnić, że jeśli spotyka nas w życiu jakiekolwiek cierpienie, jeśli nie jesteśmy uzdrowieni, szczęśliwi i bogaci, to nasza wina, wybór i brak wiary. Rozumiem te urazy, ale nie możemy wylewać dziecka z kąpielą. Ja sama przez jakiś czas zieleniałam z obrzydzenia na słowo wiara, dopóki nie odkryłam w Biblii, że pomimo takich czy innych nadużyć w kościele, i tak wciąż bez wiary nie można podobać się Bogu.
*
W podobny sposób musimy pogodzić się z tym, że Bóg stawia każdego z nas w jakimś bardzo podstawowym miejscu wyboru. Zwykle nie są to te wybory, do których zachęcają nas chrześcijańscy herosi. Cokolwiek byśmy nie robili, istnieje ogromna ilość rzeczy, których nie wybraliśmy i które po prostu nam się zdarzyły. Istnieje dużo sytuacji, w których pomimo tego, że dokonujemy wszystkich właściwych wyborów, Bóg nie działa według obmyślonego przez nas samych scenariusza. Nie jesteśmy uzdrowieni. Nasz przyjaciel umiera. W nieskończoność przedłuża się czas, kiedy szukamy pracy, współmałżonka czy staramy się o dziecko. To, że tak jest, to nie musi być wcale twój wybór ani twoja wina.
*
Nie zmienia to faktu, że w Biblii czarno na białym napisane jest, że Bóg przychodzi do ciebie i mówi: Wybieraj! Wybieraj życie albo śmierć, błogosławieństwo albo przekleństwo, dobro albo zło. Zadziwia mnie to, jak wiele osób stając wobec tego wyboru waha się. Albo co gorsze - bez wahania wybiera śmierć. To nie są ludzie, którzy kochają czynić źle, handlarze narkotyków ani seryjni mordercy . Niektórzy boją się mieć nadzieję. Inni chcą tylko zasnąć, albo jeszcze lepiej, rozpłynąć się w powietrzu i nic nie czuć, a życie kojarzy im się z odczuciem - i to bolesnym. Inni nie chcą przyjąć życia od Boga, węsząc w tym jakiś haczyk. Inni są zmęczeni i obawiają się, że życie oznacza ciężką harówkę. Dla jeszcze innych cierpienie stało się tożsamością. Niektórzy boją się, że wybierając życie, stracą zainteresowanie otoczenia i uprzywilejowaną pozycję. Być może niektórzy z was potrafiliby dopisać jeszcze kilka powodów - z doświadczenia własnego, albo swoich bliskich.
*
Tak więc ten podstawowy wybór, na którym wszystko inne jest budowane, możemy wyobrazić sobie jako sytuację, w której do bezsilnego człowieka przychodzi miłujący go ponad wszystko Bóg i kładzie przed nim dwie kartki. Pakiet "życie" i pakiet "śmierć" i mówi: Wybieraj! Wybieraj życie, abyś żył! My zaś możemy albo wybrać życie i patrzeć jak w tajemniczy sposób rozwija się w naszym życiu Boży plan. Możemy też wybrać ten drugi pakiet. I płakać. I narzekać. I umierać.
*
Jeśli wybierzemy życie - a raczej jeśli będziemy wciąż na nowo konsekwentnie wybierać życie, nie znaczy to, że wszystko zmieni się z dnia na dzień. Ale będzie się zmieniać. Nie zawsze będzie łatwo, ale Bóg będzie nas umacniał i dawał mądrość. Będziemy przemieniani z chwałę w chwałę. Bóg będzie każdą okoliczność wykorzystywał dla naszego dobra. Dojdziemy do celu i siedząc z razem z Jezusem, będziemy z radością patrzeć na owoc naszego życia po tej stronie wieczności.
*
Ja nie jestem herosem ani siłaczem. Nie chcę was namawiać dziś do składania trudnych do spełnienia ślubów. Nie proszę was, abyście znaleźli w sobie siłę, by się sami ogarnąć i coś zrobić ze swoim życiem. Proszę, szczególnie tych, którym jest najciężej. Popatrzcie na dwie kartki, które położył przed wami Bóg. Bóg, który was zna, który rozumie, który zna wyjście. Który oddał za was życie, a teraz prosi abyście to życie wybrali. Proszę was, tak jak Bóg. Wybierzcie życie, abyście żyli.
*
Możecie nawet położyć przed sobą dwie prawdziwe kartki, na których napiszecie "Życie" i "Śmierć". Przeczytajcie fragment, który cytowałam wcześniej. I wybierzcie. Wybierzcie na serio. Nie wiem co będzie dalej. Jakie skutki pociągnie za sobą ten wybór dla waszego życia, ale wiem, że będzie prowadził we właściwym kierunku. Wybierajcie. Wybierajcie wciąż na nowo, tak często jak potrzeba. Nie tylko Prezydenta. Nie tylko kierunek studiów. Nie tylko męża albo żonę. Wybierajcie życie.

czwartek, 24 czerwca 2010

Przedwakacyjny nastrój Madzi

Hej kochani, coś wygląda na to, że zbliżają się wakacje. Wakacje zawsze kojarzą mi się ze zmianą. Od lat nie pamiętam wakacji, po których wszystko byłoby tak samo jak dawniej. Nic więc dziwnego, że i to lato rozpoczynam pełna oczekiwań i nadziei...
*
Rok był pełen wydarzeń, z których jednym z najważniejszych była obecność Patrycji - nieustanne źródło Bożych lekcji dla Madzi :) Ucierania nosa, rozciągania, poszerzania horyzontów, porządku w priorytetach. Powstała w tym czasie w moim sercu świeża pasja i wizja na przyszłość - a choć to dopiero początki, już teraz tak wiele się dzięki temu nauczyłam, tyle nawiązałam nowych kontaktów, tak bardzo zmieniło się moje wyobrażenie o tym, co możliwe a co niemożliwe w moim życiu. Zaczęłam z Bożego polecenia robić różne rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam. Czasem wiem jasno czemu one służą (albo przynajmniej tak się łudzę), czasem mam o tym bardzo mgliste wyobrażenie - jeśli w ogóle. Czuję się bardzo Abrahamowo. Mam coraz więcej pokoju. Coraz bardziej ufam Bogu. Jeszcze maleńko, ale coraz bardziej.
*
Jedną z takich rzeczy, które jednocześnie zadziwiły mnie i zachwyciły, było to, że dostałam od Pana Boga rok urlopu macierzyńskiego - aby zająć się moją dwójką "dzieci" - nabierającą sił Patrycją i młodziutką wizją na dalsze życie i służbę. Myślałam o tym, żeby ograniczyć uczenie i żyć głównie z tłumaczenia. Okazało się jednak, że przed końcem roku szkolnego z żadnych zobowiązań nauczycielskich nie uda mi się wycofać. Zamiast tego - wbrew moim planom, przez cały rok szkolny nie dostałam ani jednego normalnego zlecenia na tłumaczenie książki. Przez wiele lat nie miałam nawet tygodnia przerwy między książkami, a tu nagle cały rok ciszy. Aż zastanawiałam się, czy nie było jakiegoś zjazdu wydawców chrześcijańskich, gdzie postanowiono wspólnie zbojkotować moją skromną osobę. Bóg tymczasem przez cały rok wspaniale nas zaopatrywał. Może nie odłożyłyśmy na zagraniczne wczasy ani dzikie luksusy, ale starczyło i na jedzonko i na przyjemności. A dokładnie po roku worek z tłumaczeniami rozsypał się - i tak jak przed zeszłymi wakacjami zlecenia się urwały, tak teraz wszystko wróciło do normy.
*
Nie wiem, czy do was przemawia to wszystko równie mocno jak do mnie. Może trzeba z tego żyć i zajmować się tym na co dzień. Ale uczucie jest niesamowite. Tak bardzo mocno doświadczyłam tego, że oddałam Panu moje życie do dyspozycji a On nim teraz naprawdę dysponuje. Cudowne. Ekscytujące. Napełniające zdrową Bożą bojaźnią. Tym bardziej nie mogę się doczekać tego co będzie dalej. Tym bardziej z nadzieją wyczekuję wakacji. Tym bardziej nie chcę zostać na obrzeżu tego, co Bóg może i pragnie zrobić z moim życiem. Chcę wszystkiego, co On przygotował. I want it all. Wszystkiego, co pochodzi z Jego ręki.
*
A wy? Czy dla was oczekiwanie zmiany też jest oczekiwaniem radosnym? Modlę za nas wszystkich z całego serca, aby Tata uleczył nasze serca i dał nam usunąć lęk i niepewność z naszego myślenia o jutrze. My możemy zawieść. Ale On nie zawiedzie. A to dobra wiadomość - bo odkąd oddaliśmy Mu nasze życie, On nim naprawdę dysponuje. On jest zwycięzcą. On panuje. On ma ostatnie słowo. On jest dobry. On jest miłością. On oddał życie, aby nam się udała cała wieczność. Pozdrawiam, M

czwartek, 27 maja 2010

Bóg nas wychowuje

Ostatnio bardzo mnie porusza słowo przeczytane w Biblii, które mówi o tym, że Bóg jest naszym Wychowawcą. Rzuciłam nawet takie hasło w czasie jakiegoś dzielenia, ale spotkało się ono z dość daleko idącym niezrozumieniem, a czasu nie wnikanie w temat niestety nie było. Mojemu rozmówcy stwierdzenie to skojarzyło się bowiem wyłącznie z kwestią dyscypliny, korekty i karcenia.
*
Wydało mi się to dość przedziwne, jako że dla mnie to określenie znaczy od początku coś całkiem innego. Dla mnie jest to raczej kwestia kształtowania charakteru, kucia losu, formacji. Coś podobnego do sytuacji bardzo dobrego trenera, który bierze młokosa pod swoje skrzydła i "robi z niego" doskonałego sportowca. Bóg "robi z nas" kogoś doskonałego. Kiedy tylko w prostocie przychodzimy do Niego i od Niego oczekujemy prowadzenia i pomocy, On sam dba o to, by wszystko w naszym życiu przygotowywało nas i prowadziło do miejsca, w którym doskonale wypełnimy cel naszego istnienia.
*
A my tak bardzo miotamy się, próbując znaleźć najlepszy program na doskonalenie naszych umiejętności. Tak bardzo staramy się nauczyć wszystkiego, czego powinniśmy się nauczyć. Szukamy metod, sposobów i pomysłów. Tak bardzo zastanawiamy się czy robimy już wystarczająco dużo. Kiedy indziej jesteśmy dumni bądź też przytłoczeni odpowiedzialnością za to, jak "formujemy" ludzi powierzonych naszej opiece w małej grupce.
*
A prawda jest taka, że Bóg może - jeśli taka Jego wola - włączyć określony kurs, dyscyplinę czy program formacyjny w proces wychowania nas, ale to On nas sam nas wychowuje i wykorzystuje do tego naprawdę wszystko. Nasze sukcesy i porażki. To jakich ludzi stawia na naszej drodze. Swojego Ducha porywającego, inspirującego albo ostrzegającego naszego ducha. Cierpienie. Radość. Rzeczy, których się nie spodziewaliśmy jak również brak tych rzeczy, których oczekiwaliśmy.
*
Tak wielką ufność pokładamy w tym, co "my możemy ze sobą zrobić" albo jak możemy "ukształtować charakter" innych osób. Owszem, mamy podejmować aktywne kroki w posłuszeństwie Bogu, ale nie przestaje mnie zachwycać i zaskakiwać to, że najważniejsze wydarzenia w moim życiu, w życiu mojej rodziny i wspólnoty, to te, których nikt z nas nie planował. Tylko Tata o nich wiedział.
*
Mogliśmy mieć niesamowite plany "na najbliższą pięciolatkę" i może nawet je zrealizowaliśmy, ale i tak patrząc w tył okazuje się, że najistotniejsze zmiany nie miały nic wspólnego z naszymi własnymi planami. Tak jak w życiu naszego narodu... niedawna tragedia. Tak jak w moim życiu... Patrycja. I wiele innych mniejszych i większych codziennych kroków, które Bóg podejmuje wobec nas, abyśmy dobiegli do celu i to z jak największą klasą. On jest naszym Wychowawcą.
*
To nie kojarzy mi się z korektą, choć i ona ma swoje miejsce w całym procesie. To kojarzy mi się z inwestowaniem we mnie. Kojarzy mi się z najmądrzejszym i najbardziej efektywnym trenerem, doradcą, mentorem. Z moim Stwórcą, który nie przestaje mnie tworzyć i który - w przeciwieństwie do mnie - zawsze i naprawdę wie co robi.
*
To imię Boga - Wychowawca - to dla mnie odpoczynek. Niech będzie także odpoczynkiem dla was, szczególnie w tych chwilach, kiedy frustrujecie się widząc, że jesteście jeszcze tak daleko od celu, o którym marzy wasz duch. Nawet wtedy, kiedy my sami nie wiemy co moglibyśmy zrobić, aby pójść do przodu, nasz Tata wie... i wykorzystuje każdy dzień naszego życia, nawet to, co wydaje się szare, trudne i przyziemne, aby nas przybliżać do naszych marzeń i celu.

środa, 12 maja 2010

Przycupnęłam

Cześć kochani! Dawno mnie tu nie było i tak w sumie dziś też przyszłam tylko po to, żeby się trochę wytłumaczyć z milczenia. Otóż nie umarłam, nie przestałam patrzeć z nadzieją i wiarą na świat i nie odcięli mi internetu. Milczę... bo tak jakoś mi dusza przycupnęła i bardziej czeka niż tworzy i działa.
*
Na początku ostatniego miesiąca w dużej części czułam się jakby mnie ktoś włożył przez pomyłkę do pralki. Wydarzenia narodowe i prywatne sprawiły, że świat mi wirował. Nawet nie tak bardzo bolało, co wszystko wciąż i wciąż stawało do góry nogami, a kiedy już wylądowałam to musiałam zatrzymać się nisko przy ziemi, żeby odzyskać równowagę, no i tak już mi chwilowo zostało.
*
Pan Bóg przykrył mnie ręką a ja dałam się przykryć. Napełniam się pokojem i zgodą na to, że mogę nie wiedzieć i nie zawsze być hej do przodu. Odpoczywam i czekam, nasłuchuję. Trochę jakbym nasiąkała promieniami słońca, tylko zamiast ciepła i blasku wchłaniam uciszenie i mądrość - tak mi się wydaje.
*
Nie czuję się przez to mądra, nabieram za to coraz głębszego przekonania i zaufania, że Boża mądrość zdoła nawet mnie przeprowadzić bezpiecznie i owocnie przez życie. Przyjdzie znów czas na działanie. Coś się lęgnie. Jakiś następny krok, jakieś dzieło. Tymczasem, żeby się wylęgło, potrzeba jeszcze chwili czasu, jeszcze odrobiny ciszy, jeszcze trochę upajania się Bogiem i oddawania Jemu kontroli.
*
Wrócę tu. Zawsze wracam. Takie są rozkazy :) Pozdrawiam was tymczasem serdecznie i słonecznie. Niech lęgnie się w was tej wiosny wszystko co Boże i piękne :) Uściski, M

wtorek, 6 kwietnia 2010

Stare troski i nowa perspektywa

Przeczytałam ostatnio ciekawą anegdotę o pewnym trenerze amerykańskim. Nie jestem bardzo biegła w tych kwestiach więc nie zapamiętałam czy chodziło o baseballa, koszykówkę czy football, no w każdym razie jeden z tych sportów zespołowych, które budzą tak wiele emocji wśród Amerykanów. Drużyna, którą ów trener się opiekował, właśnie odniosła miażdżącą porażkę w meczu transmitowanym na cały kraj. W szatni zastał załamanych zawodników, po których twarzach widać było, że czują się jakby świat się skończył i niebo spadło im na głowy. Taki wstyd! I to na oczach WSZYSTKICH. Popatrzywszy na nich trener powiedział: Chłopaki. Musimy na to spojrzeć z odpowiedniej perspektywy. Pomyślcie tylko o tym, że na świecie żyje miliard Chińczyków, z których żaden nie wie nawet o tym, że taki mecz w ogóle miał miejsce!
*
Bardzo mi się ta anegdota spodobała, bo pomijając kwestie tego jak często naprawdę robimy z igły widły, to opowiastka powyższa przypomina mi o tym jak małe są nawet największe widły, jeśli popatrzeć na nie z Bożej perspektywy. To znaczy, że nawet sprawy naprawdę ważne i istotne, z perspektywy Boga i życia wiecznego i tak stają się niewielkie i nie warte aż tak wielkich nerwów.
*
Dla przykładu, byłam ostatnio na nabożeństwie dziękczynnym za życie naszego przyjaciela Ricka, który na początku tego roku odszedł do Domu. Jego żona mówiła o tym, jak mocno odczuwali, że czas choroby i związanego z nią cierpienia przygotowuje Ricka do następnych, bardziej odpowiedzialnych zadań. I faktycznie, wielu z tych, którzy spotykali go w tamtym czasie potwierdzało, że nastąpiła w nim przemiana tak głęboka i poruszająca, że stał się on w swoim charakterze bardziej podobny do Jezusa niż ktokolwiek, kogo znali w swoim życiu. Wszyscy myśleli, że fakt, iż Rick jest przygotowywany do nowych zadań równoznaczny jest z obietnicą uzdrowienia. Kiedy jednak sprawy potoczyły się inaczej, Pan przypomniał bliskim Ricka, że on sam często nauczał o niebie i o wieczności - i o tym, że kiedy powstaniemy do życia z Jezusem to nie będziemy leniuchować i obijać się na obłoczkach, tylko będziemy wraz z Nim zarządzać ziemią i troszczyć się o nią. I to do tych zadań Bóg przygotowywał Ricka. Jak bardzo małe jest często nasze myślenie!
*
Ostatnio trzymanie właściwej perspektywy, a raczej uwalnianie się od starej perspektywy jest bardzo mi potrzebne. Wiem, że pewien etap mojego życia się kończy i zanim minie 2010 będę w innym miejscu. Nie wiem tylko który z drogowskazów prowadzi do tego miejsca. Zmieniają się moje codzienne zajęcia, relacje. Decyzje i zmiany - to ekscytacja i poszukiwania, ale także błędy, do których mało kto, poza Bogiem, ma cierpliwość. Wiele powodów do radości i wielkich nadziei, ale też i niepewności i poczucia winy. Tak, to bardzo dobry moment na to, żeby całkowicie zmienić perspektywę i na nowo wypuścić z rąk kontrolę nad swoim życiem, powierzając ją Temu, który wie najlepiej i który się o nas troszczy. Czas, aby jeszcze raz Mu zaufać i jeden po drugim oddawać Mu swoje troski i pozwolić, aby poszybowały do nieba jak kolorowe baloniki. A wtedy można zamknąć oczy i nareszcie naprawdę odpocząć, podczas gdy uśmiech sam niepowstrzymanie wkrada się nam na usta. Czy już kiedyś tego naprawdę doświadczyliście? To zadziwiające, że dla tych, którzy nie znają tego odczucia, oddawanie trosk Bogu jest tylko abstrakcyjnym religijnym sloganem... Podczas gdy jest to doświadczenie tak bardzo praktyczne, a jego efekty tak namacalne. Czym jest dla was?
*
Dziś modlę się za nas wszystkich o całkiem nowe doświadczenie - o ciągłe doświadczanie - nowej, Bożej perspektywy i prawdziwego oddania w Jego ręce naszych ciężarów... A pokój Boży, który przewyższa wszelki rozum niech strzeże naszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie. Pozdrawiam gorąco! M

piątek, 19 marca 2010

On otwiera drogę tam, gdzie nia ma drogi

Mimo całej mojej "zachęcającości", muszę przyznać, że życie potrafi się nieraz nieźle poplątać i kusi człowieka, żeby się poddać i schować pod stół albo łóżko, w nadziei, że nikt nas tam nigdy nie znajdzie. Ja na przykład miałam w tym tygodniu taki jeden poranek, kiedy czułam się jakbym znalazła się nagle w samym środku bezkresnego pola sięgających mi mniej więcej do kolan kłujących i czepliwych krzaczków, które rozrywały mi sukienkę, dziobały w skórę. Było źle, niewygodnie i nie widać było drogi wyjścia. Nie wiadomo było nawet gdzie postawić następny krok, albo choćby zmienić nieco pozycję. Kompletna bezsilność i przytłoczenie.
*
Kiedy jednak tak siedziałam, (w ramach poniekąd mojego porannego czasu z Panem) z twarzą ukrytą w dłoniach i w wewnętrznej ciemności, przypomniała mi się pewna przygoda małych bohaterów Opowieści z Narnii, konkretnie z historii o Księciu Kaspianie. Jest taki moment, kiedy dzieci nie widzą drogi na drugą stronę wąwozu, przez który muszą się przedostać, aby spotkać się z Kaspianem. Większość towarzystwa zaczęła szukać po ludzku sposobów na pokonanie owej przeszkody - wszystkie jednak dobrze zapowiadające się drogi okazały się prowadzić donikąd. Łucja natomiast zobaczyła Aslana - królewskiego lwa, który powiedział jej, aby szła w kierunku, gdzie nie było widać żadnej drogi, tylko przepaść. Cała gromadka zdecydowała się pójść tą drogą dopiero, kiedy wszystko inne już zawiodło - bo co mieli do stracenia. Dopiero kiedy doszli na sam brzeg przepaści, okazało się, że prowadzi w tym miejscu w dół wijąca się zygzakami po stromym zboczu ścieżka, która bezpiecznie pozwoliła im dotrzeć do celu.
*
W podobnym temacie - ostatnio na naszym niedzielnym spotkaniu jeden chłopak z naszego kościoła dzielił się tym jak Bóg przemówił do niego przez znajdujący się na szybie napis "Wyjście Ewakuacyjne". Okno, na którym znajdował się ten napis było z zewnątrz zabezpieczone mocną żelazną kratą. Pomyślał sobie, że chociaż napis mówi, że jest wyjście, to wyjścia tak naprawdę nie ma. Skojarzyło mu się to - podobnie jak pewnie kojarzy się nam - z tym jak się nieraz czujemy w naszym życiu, kiedy wiemy, że Bóg mówi o rozwiązaniach dla naszego życia, a my naszymi fizycznymi oczami i ludzkim rozumem tych rozwiązań nie widzimy i nie doświadczamy. Kiedy jednak ów chłopak podszedł bliżej zobaczył, że krata ta zamontowana była na zawiasach i nie była zabezpieczona żadną kłódką. Wystarczyło lekko pchnąć ręką, żeby już znaleźć się na zewnątrz.
*
W każdym z tych przypadków tam, gdzie nie widać było drogi, wystarczyło podejść bliżej, bliżej miejsca, które wskazuje Bóg, żeby zobaczyć ścieżkę, która bezpiecznie zaprowadzi nas do celu.
*
Kiedy tak siedziałam tamtego dnia rano, i razem z całym moim bagażem poczucia bezsilności i smutku starałam się przyjść jak najbliżej i przytulić do Jezusa, gdzieś na dnie mojej duszy pojawiła się pewność, że jest droga. Że Jezus zna drogę. Że Jezus jest drogą. Dalej nie widziałam. Dalej bolało. Ale już było takie miejsce we mnie, do którego mogłam pójść, odpocząć, gdzie mogłam się ukryć i uspokoić i wiedzieć, że przejdę na drugą stronę. I faktycznie - nie od razu, ale jeszcze tego samego dnia zobaczyłam ścieżkę tam, gdzie jej wcześniej nie było. A następnego ranka ścieżka zaprowadziła mnie do miejsc, skąd rozciągały się całkiem nowe, rozległe i zachwycające krajobrazy.
*
Wiem, że to wszystko może brzmieć tak prosto i trywialnie... Ale ze spotkań z ludźmi wiem, że jest możliwe, aby zostać przez całe lata pośrodku pola kłujących krzaków, klęcząc pośród szarpiących ubranie i kaleczących skórę gałązek, wierząc, że - tak jak mówią nam nasze oczy - nie ma dla nas żadnego wyjścia. A wtedy już nie jest trywialnie i prosto. Wtedy jest tragedia. Bez względu na to jednak, jak długo jesteśmy w tym położeniu, w każdej chwili możemy podejść bliżej tego miejsca, gdzie Bóg mówi, że znajdziemy wyjście. Podejść bliżej - wbrew wszystkiemu.
*
Niestety nie powiem ci, gdzie w twoim życiu jest to miejsce, bo On mówi do każdego z nas osobiście. Prowadzi każdego z nas indywidualnie. Ja sama nie umiem tak naprawdę wytłumaczyć, skąd ja wiem, gdzie to miejsce jest i jak ja się tam dostaję. Ale wiem, że jeśli wezwiesz Jego pomocy, i będziesz cicho nasłuchiwać - On ci powie. Nie czekaj, aż uporasz się z bólem i poczuciem bezsilności. Nie czekaj, aż poczujesz się odpowiednio pełen wiary i siły, żeby stawić się na audiencji u Króla. W tym miejscu, w którym jesteś, ze środka pola beznadziei, zawołaj do Niego i czekaj, aż wyczujesz muśnięcie Jego obecności... I wtedy podejdź bliżej.
*
Pozdrawiam was serdecznie. Niech was wszystkich Pan prowadzi na drugą stronę każdego wąwozu, który będziecie jeszcze musieli przekroczyć w swoim życiu. On zna drogę. On jest drogą. On otwiera drogę, tam gdzie nie ma żadnej drogi.

środa, 10 marca 2010

Ku pamięci

Ja dziś chciałam tylko napisać kilka słów ku pamięci kota naszego rodzinnego, który w zeszły piątek, w czternastym bodajże roku swojego kociego życia, czyli w całkiem sędziwym wieku, zakończył swoją bytność na tym świecie. Jeśli ktoś czyta tego bloga od jakiegoś czasu, to słyszał już o Guciu, jako że to on jest Kotem, Który Uratował Małżeństwo Moich Rodziców. Jak to w takich chwilach, nachodzi człowieka refleksja nad całokształtem życia tego, który odszedł i powiem wam, że Pan jakoś bardzo do mnie mówi przez to moje rozmyślanie nad życiem Gucia.
*
Gucio był narzędziem w Bożym ręku i to nie byle jakim. Uratowanie czyjegoś małżeństwa to nie byle sprawa. Gdyby moi rodzice się rozwiedli, ile to byłoby zranień, miotania się, ile być może latami nieuleczonych ran. Lepiej nie myśleć. A i po spełnieniu tej niezmiernie ważnej roli nieustannie, aż do ostatnich swoich dni, dostarczał niezwykłej radości całej rodzinie, a i ogromnej pociechy moim rodzicom, kiedy kolejne dzieci wykruszały się z domu. Jest to ponad wszelką wątpliwość Kot, Który Wypełnił Wolę Bożą Dla Swojego Życia. A przy tym w ogóle się nie naszarpał. Po prostu był dokładnie tym, kim był i pozwalał Bogu, aby niósł go tam, gdzie w danej chwili, ze swoim unikalnym zestawem kocich cech, był akurat najbardziej potrzebny. Był przez to doskonałym instrumentem... ale nie był traktowany instrumentalnie. Wręcz przeciwnie, był kochany i bardzo doceniany, a ci którzy go znali i kochali, będą za nim bardzo tęsknić.
*
To bardzo piękne życie, takie życie Guciowe. Ja wiem, że z ludźmi jest sprawa trochę bardziej skomplikowana. Mamy wolną wolę, wybory do podejmowania itd. Ale i tak nie mogę się pozbyć wrażenia, że Bóg chce mi przez to wszystko powiedzieć coś o tym, jak mogę być Jego doskonałym narzędziem. O tym, że kiedy po prostu dam Mu się nieść, On będzie stawiał mnie tam, gdzie sam fakt, iż jestem tym, kim On mnie stworzył, będzie spełniał jakieś Jego mądre i pełne miłości cele. Że nie zawsze muszę nawet wiedzieć jakie to są cele, a czasem nawet nie muszę być świadoma, że jestem przez Niego używana. Że niczego przy tym nie stracę a zyskam tak wiele rzeczy, za którymi na tę chwilę tylko tęsknię. Że ja też mogę wypełnić wolę Bożą dla mojego życia, a przy tym w ogóle się nie naszarpać, nie "nafrustrować" i nie nakombinować.
*
Tak sobie właśnie myślę, kiedy wspominam Gucia. Tak to za mną chodzi i rodzi jakoś tęsknotę. Tak bym chciała, żeby coś z tej prostoty naprawdę stało i stawało się coraz bardziej moim udziałem. Czego też nam wszystkim życzę. Pozdrawiam serdecznie, M

wtorek, 23 lutego 2010

Patrząc w przyszłość...

Parę dni temu zdarzyło mi się coś dosyć zabawnego. Otóż w związku z tym, że temperatura po raz pierwszy od dawna wspięła się powyżej zera (nawet jeśli tylko o jeden stopień) i zaspy śniegu zaczęły się co nieco roztapiać, w mojej głowie, sama nie wiem kiedy, powstała bardzo mocna idea, że zima minęła, a wiosna jest już faktem dokonanym - i że wszyscy dookoła mnie o tym wiedzą. Z takim też nastawieniem udałam się do znajdującej się w sąsiedztwie restauracyjki tureckiej w celu kupienia kebaba na wynos dla mnie i dla Patusi. Bywam tam może nie bardzo często, ale w miarę regularnie, facet więc najwyraźniej zapamiętał moje standardowe preferencje i zamiast zapytać jaki sos, upewnił się tylko "sos mieszany?". A ja zaskoczyłam go mówiąc, że nie, że łagodny. Patrzył na mnie zadziwiony, jakby oczekiwał jakiegoś wyjaśnienia tej jakże niespodziewanej zmiany upodobań. Nie wiedząc co powiedzieć, wiele się nie zastanawiając odparłam: "No cóż, na wiosnę człowiek łagodnieje". Facet w tym momencie jeszcze szerzej otworzył zadziwione oczy, przesadnym nieco gestem wyjrzał przez szybę, za którą zaspy śniegu były może trochę mniejsze, ale dalej słusznych rozmiarów i z bardzo osobliwą miną zapytał "Wiosna?".
*
No tak - uświadomiłam sobie. Ta wiosna to przecież głównie w mojej głowie. Odkrycie to, nie powiem, dość mocno mnie poruszyło. Bo dla mnie, przecież, to już naprawdę była wiosna.
*
Odkąd pamiętam zawsze jakoś ekscytowałam się przyszłością. Zamiast, jak większość społeczeństwa przez większość stycznia 2008 pisać dalej 2007, ja przez cały grudzień 2007 pisałam już 2008. Trochę mi było z tego powodu głupio i łyso i próbowałam hamować się jakoś i zmienić, czytałam bowiem i słyszałam sporo razy, że słuszną rzeczą, sprawiedliwą i jedyną produktywną postawą jest żyć w chwili obecnej, zamiast tkwić głową w przeszłości albo przyszłości.
*
Dziś jednak w czasie porannej modlitwy dopadło mnie przekonanie, że co innego, kiedy człowiek tak bardzo zapomina się w fantazjowaniu o przyszłości lub zamartwianiu się o nią, że nie cieszy się chwilą obecną i nic nie robi ze swoim życiem, poza czekaniem, aż to coś, co miałoby Zmienić Wszystko, wreszcie się wydarzy. Coś całkiem jednak innego, kiedy człowiek wie, że coś wydarzy się w przyszłości i ta perspektywa daje mu radość, motywację i kierunek w życiu codziennym. Trochę jest tak z narzeczoną, która od momentu oświadczyn cieszy się tak, jakby już był dzień ślubu (a może bardziej), albo z rodzicami, którzy cieszą się z narodzenia dziecka od chwili, kiedy dowiadują się, że rośnie ono w łonie matki. Albo z człowiekiem, który wybiera się w podróż, o której marzył całe życie i tryska radością już od chwili, kiedy ma w kieszeni bilet lotniczy i zarezerwowany hotel. Jeszcze nie wytknął nosa z domu, a już opowiada wszystkim przyjaciołom, że doczekał się spełnienia marzeń.
*
Kiedy rano myślałam sobie o tych sprawach, przyszło mi do głowy, że jest to ciekawy obraz i przenośnia dotycząca naszego chrześcijańskiego życia. Bo my właśnie mamy możliwość w tym pozytywnym sensie żyć przyszłością: żyć Bożym zwycięstwem, nawet jeśli jeszcze go nie widzimy fizycznymi oczami. Możemy już teraz doświadczać radości, ekscytacji i umocnienia z powodu tego, że Pana wraca, że na Nowej Ziemi czeka na nas już własny kącik i że za całkiem niedługo naprawdę spotkamy naszego Ukochanego twarzą w twarz. Nie musimy wstrzymywać się z radością z tego powodu aż do chwili, gdy rzeczywistość ta będzie dla nas namacalną teraźniejszością. Są rzeczy, których oczekiwanie tak bardzo wpływa pozytywnie na nasze przeżywanie świata, postrzeganie okoliczności, interpretację i podejście do wszystkiego, co się dzieje, w nas i wokół nas że tak samo dobrze możemy powiedzieć, że ta rzeczywistość już jest. Dla nas już funkcjonuje. Tak jak z moją obecnie wiosną.
*
Jeśli więc czujesz się dzisiaj jakby otaczała cię zima - albo przynajmniej jesień - jeśli usilnie oczekujesz jakiejś zmiany... modlę się dla ciebie o taką wiarę, o takie realne i wspaniałe objawienie Bożego celu i przeznaczenia, żeby twoje życie odmieniło się już dzisiaj, tak jakby upragniony czas zwycięstwa, odświeżenia i świętowania już naprawdę nadszedł. Bo - w jakimś sensie - w Bożym sensie - tak naprawdę jest.
*
Filipian 3,13-14: "Bracia, ja o sobie samym nie myślę, że pochwyciłem, ale jedno czynię: zapominając o tym, co za mną, i zdążając do tego, co przede mną, zmierzam do celu, do nagrody w górze, do której zostałem powołany przez Boga w Chrystusie Jezusie".
*
PnP 2,10-13: "Mój miły odzywa się i mówi do mnie: Wstań, moja przyjaciółko, moja piękna! Chodź! Bo oto minęła zima, skończyły się deszcze, ustały. Kwiatki ukazują się na ziemi, czas śpiewu nastał i gruchanie synogarlicy słychać w naszej ziemi. Figowiec zarumienia już swoje owoce, a winna latorośl zakwita i wydaje woń. Wstańże, moja przyjaciółko, moja piękna, chodź!"
*
Przesyłam gorące, słoneczne, wiosenne pozdrowienia... i do usłyszenia najprawdopodobniej już w marcu :) M

wtorek, 16 lutego 2010

Nie z tego świata

Bardzo wiele rzeczy ostatnio skłania mnie do myślenia o tymczasowości i ulotności tego świata materialnego, który nas tak nachalnie i namacalnie otacza.
*
Po pierwsze odeszły do Taty dwie osoby, z którymi wcale nie spodziewałam się aż tak wcześnie rozstawać. Zostawiły - nie tylko mnie zresztą - w stanie pewnego szoku, raczej pozytywnego, pomimo bólu. Tak jakby ktoś nagle wylał na głowę kubeł zimnej wody - przypominając, że Bóg jest większy od nas, nieskończenie większy od znanej nam rzeczywistości i że owo ogromne, nie znające ograniczeń miejsce, do którego On należy - a nie ten niedoskonały świat - jest naszym Domem.
*
Nasłuchał się człowiek przy okazji wielu wspaniałych refleksji mądrych Bożym Duchem ludzi, którzy mówili o wieczności. O tym że jest prawdziwa i że to ona jest rzeczywistością. I o tym, że często wbrew temu, co twierdzimy, cały nasz sposób myślenia - zdradzany przez styl życia, reakcje, emocje i sposób podejmowania decyzji - opiera się gdzieś głęboko na założeniu, że cokolwiek ma się dla nas wydarzyć, musi się wydarzyć w czasie tych kilkudziesięciu (no, czasem stu kilkudziesięciu) lat na tym ziemskim padole. A jak się nie zdarzy, to (niby) przepadło.
*
Na dodatek w ciągu ostatniego roku cały mój dotychczasowy osobisty wszechświat zaczął zmieniać się tak szybko, że zmusiło mnie to do tego, aby w o wiele większym stopniu niż kiedykolwiek wcześniej swoje poczucie bezpieczeństwa, Domu i oparcia budować naprawdę bezpośrednio na Panu, a nie na czymkolwiek związanym z tym światem. Daleko (ho ho ho!) jestem od stanu idealnego, ale przynajmniej zrobiłam kroczek we właściwym kierunku i mam w sercu smaczek tego, co może się zdarzyć, jeśli pójdę dalej w tym kierunku.
*
A to co może się zdarzyć, jeśli pójdę dalej w tym kierunku, mogę określić najlepiej słowem wolność. Wolność od stresu, od którego nigdzie indziej niż w Bogu nie ma ucieczki: stresu związanego z finansami, ludzkimi oczekiwaniami, koniecznością udowadniania swojej wartości, bólem wchodzenia w relacje z niedoskonałymi ludźmi (a innych nie ma), grzechem, chorobami, awariami. Wolność od rozpaczy. Wolność od poczucia ostateczności. Wolność od lęku i od traktowania siebie tak śmiertelnie poważnie. Wolność do robienia kompletnie szalonych, całkowicie nadprzyrodzonych, cudownie sycących i doskonale owocnych rzeczy dla Pana. Wolność, aby bez przeszkód wpatrywać się w Jego twarz i cieszyć się jednością z Nim. Wolność, która z założenia, z klucza i od początku miała być udziałem każdego, kto złoży ufność w Panu i będzie miał w sobie życie Chrystusowe.
*
Tatusiu, proszę naucz nasze serca jeszcze bardziej tego, że rzeczywistość to jest coś o wiele, wiele więcej niż to, co widzą nasze oczy. Że ten świat nie jest naszym domem. Że kiedy odchodzimy z tej ziemi, to zaczynamy najlepszy okres naszego życia. Że mówienie o niebie i wieczności kiedy myślimy o tych, którzy odeszli, to nie jest pusty slogan i tania, nic nie znacząca pociecha. Że to najprawdziwsze prawda. Tatusiu, daj nam ducha mądrości i objawienia, tak abyśmy żyli dla Chrystusa, dla wieczności, dla Królestwa, a nie dla tego świata i jego spraw, abyśmy stali się nieustraszonymi ludźmi "z innej planety". Pokieruj nami i wesprzyj naszego wewnętrznego człowieka, żeby nasze myślenie zostało wzruszone i przemienione u samych podstaw.
*
Ja osobiście wiem, że nie jestem w stanie dojść do miejsca tej wolności sama. Potrzebują Boga. Potrzebuję cudu z Nieba. Ale pragnę - tak bardzo. Niech Pan da nam tę łaskę, abyśmy wszyscy zapragnęli tego stanu, abyśmy go pragnęli coraz goręcej - i aby Jego prawda naprawdę nas wyzwoliła.

środa, 10 lutego 2010

Wkorzenieni i ugruntowani

Życie ostatnio jest tak pełne wydarzeń. Niby nic nowego, a jednak odnoszę wrażenie, że jakoś jeszcze bardziej niż zwykle. Albo wydarzenia bardziej pełne wagi. A może człowiek bardziej wrażliwy na nie z biegiem lat... Tak czy inaczej, mam jakoś wrażenie ostatnio, że ciągle i narastająco życie robi się coraz "bardziej" ;)
*
Nie to, żebym narzekała. Nie jest to natłok wydarzeń, który by wypalał. Wręcz przeciwnie. Czuję, że życie pulsuje we mnie w głębi z coraz większą mocą i pasją. Nawet wtedy, kiedy jest bardzo trudno i kiedy płyną łzy. Nawet kiedy odchodzą ludzie, których kochamy. Nawet kiedy jest się bezsilnym wobec nieporozumień i trudu pokonywania tego, co nas różni od innych wierzących. Nawet kiedy nosimy w sercu coraz więcej osób potrzebujących desperacko Bożej interwencji i uwolnienia. Nawet kiedy odczuwamy bezsilność i całkowitą zależność od Boga w każdej z tych kwestii. A na pozytywną nutę: także wtedy kiedy otwierają się nowe drzwi i zaczynamy iść po drodze, po której jeszcze nigdy nie szliśmy. Kiedy wychodzimy zza kolejnego życiowego zakrętu i znów nic nie jest pewne a możliwe wszystko. Kiedy Bóg wkłada w nasze serce pragnienia i marzenia większe niż my sami. Kiedy wiemy, że czas zacząć chodzić w tym, co Bóg wkłada w nasze serce, a jeszcze całkiem nie wiadomo jak.
*
Kiedy tak się rzeczy mają, odnoszę wrażenie, że ilość tematów, które leżą mi na sercu do modlitwy mogłaby wypełnić całe doby wstawiennictwa, a sprawy - zdecydowanie Boże sprawy - pilnie domagające się czynu mnożą się z prędkością światła. I właśnie wtedy kiedy tak się rzeczy mają, Pan przypomina mi o tym, że to wszystko mnie wypali i zniszczy, a do tego nie przyniesie nawet trwałego owocu, jeśli On sam i Jego miłość nie będzie moim absolutnym priorytetem.
*
Jeśli moim jedynym fundamentem i skałą nie będzie On sam, to służba i jej efekty szybko zajmą Jego miejsce. Jeśli moja wartość nie będzie wynikać całkowicie i prawdziwie z Jego miłości do mnie, szybko zastąpi ją opinia, poważanie i uznanie w oczach ludzi. Jeśli nie będę przeniknięta świadomością, że Jego drogi są inne niż nasze, jeśli nie będę desperacko szukać Jego prowadzenia, wkrótce zacznę działać według ludzkich programów i sposobów, a Bóg będzie musiał szukać innej osoby, którą interesują Jego drogi. Jeśli nie będę pokładać ufności w tym, co Pan może zrobić, nigdy nie przekroczę granicy ludzkiej niemożliwości. A Pan pragnie niszczyć dzieła diabła tam, gdzie po ludzki nie jest to możliwe.
*
Tyle lat i w tylu miejscach słyszę o tym, że najważniejsze jest, żebyśmy sami byli zakorzenieni i ugruntowani w miłości Chrystusa. Że najważniejsze przykazanie jest to, aby miłować Pana z całego serca i ze wszystkich sił. Że bez Niego nic nie możemy. I trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek, kto przyznaje się do Chrystusa nie podpisał się pod każdym z tych stwierdzeń. Wszyscy tak mówimy, ale jak często czynimy z tego praktyczny priorytet w naszym życiu? O tyle łatwiej zająć się czymś pożytecznym. Zaspokoić natychmiast wewnętrzną potrzebę wykazania się przed innymi jakimś konkretem, poczucia, że w miejscach naszej bezsilności przynajmniej coś robimy. Tak łatwo dać się ponieść ekscytacji planów i pionierskich projektów. I tak rok po roku, tak naprawdę nie wiemy i nie umiemy zainwestować naszych sił, czasu i pomysłów w to, żeby przede wszystkim budować naszą osobistą intymność z Bogiem.
*
Nie mówię, że nie będę się wstawiać do Pana ani działać. Będę to robić i to pewnie w obfitości. Ale w narastający sposób jest we mnie desperacja, żeby wiedzieć jak praktycznie, na codzień naprawdę stawiać Boga na pierwszym miejscu. Co mam w chwili obecnej praktycznie robić, żeby moja wartość, ufność i nadzieja były naprawdę w Nim? Im więcej wydarzeń, im więcej pasji, im więcej marzeń, im więcej rzeczy do przemodlenia i do zrobienia - tym bardziej chcę, żeby moje priorytety i inwestycje odzwierciedlały to, że żyję tylko dla Niego. Chcę widzieć jak Bóg robi to, co po ludzku niemożliwe. Chcę znaleźć w Nim bezpieczne miejsce, które ochroni mnie od lęku przed ludźmi i okolicznościami. Chcę żeby padały wszystkie moje nie Boże stereotypy. Chcę więcej Jego w moim sercu, w moich myślach i w moim życiu. I nie chcę oszukiwać się, że tak jest, kiedy żyję tak naprawdę po ludzku. I want the real thing. Bez ściemy.
*
Modlę się, "żeby Chrystus przez wiarę zamieszkał w sercach waszych, a wy, wkorzenieni i ugruntowani w miłości, zdołali pojąć ze wszystkimi świętymi, jaka jest szerokość i długość, i wysokość, i głębokość, i mogli poznać miłość Chrystusową, która przewyższa wszelkie poznanie, abyście zostali wypełnieni całkowicie pełnią Bożą" (Ef 3,17-19). Modlę się dla nas wszystkich o głód czegoś więcej, o głód życia naprawdę tym wszystkim o czym czytamy i o czym mówimy. Modlę się, abyśmy wszyscy znaleźli takie miejsce w Bogu, gdzie niemożliwość nie będzie dla nas żadną przeszkodą.
*
Ale się szykuje jazda. Taką mam nadzieję. Tak wierzę. Za tym tęsknię. Amen

niedziela, 10 stycznia 2010

Oddać Mu 2010... i całe życie

Nowy Rok to taki czas kiedy mamy skłonność zrobić krok w tył, spojrzeć z pewnej perspektywy na naszą przeszłość i przyszłość - i jak dobrze pójdzie - wyciągnąć z tego jakieś konstruktywne wnioski, oraz podjąć jakieś Boże decyzje.
*
W tym roku do podjęcia takowej radykalnej decyzji skłonił mnie napotkany w jakiejś książce werset z Księgi Jozuego. Werset zwrócił się do mnie niemal po imieniu i poprosił, abym na nowo zdecydowała dziś, komu tak naprawdę chcę w moim życiu służyć.
*
Nic nowego powiecie... Ale jest to jedna z tych decyzji, które trzeba podejmować wciąż na nowo, a to w tym celu, aby była ona coraz bardziej faktycznie, praktycznie realizowana w naszej rzeczywistości.
*
Dziś, patrząc sobie razem z Tatusiem na moje życie, zastanawiałam się nad tym, co to znaczy oddać Jemu całe życie, żyć dla Niego. Cudowne uczucie - wiedzieć, że moje życie jest całkowicie w ręku Kogoś doskonale mądrego, doskonale dobrego, doskonale rozumiejącego, Kogoś, Kto żyje w wieczności, dla Którego nie istnieje śmierć, Kto jest ponad wszystko czego się boję i co mnie ogranicza.
*
Tak więc sobie siedziałam z Tatą, zachwycałam się Nim i patrzyłam na to, co się dzieje z naszym życiem, kiedy jest całkowicie oddane Jemu i przyszło mi tak do głowy, że życie oddane Jemu niekoniecznie, a już na pewno nie w każdym okresie naszego życia, oznacza osiąganie imponujących liczbowo wyników w dobrych uczynkach, takich czy owakich, które zapewniłyby człowiekowi wpis do Księgi Rekordów Guinessa lub przynajmniej poczytne miejsce w Chrześcijańskiej Alei Sław. Oddanie Jemu życia oznacza zgodę na Jego plan na każdym etapie naszej wędrówki. To nieraz trudniejsze, bo istnieje taka opcja, że nikomu to nie zaimponuje i nie spotka się ze zrozumieniem.
*
Może oznaczać to zgodę na czas szkolenia i przygotowania w ukryciu do niesamowitego dzieła, które Bóg przygotował właśnie dla nas. A przygotowanie to może wcale nie oznaczać tygodniowego wyjazdu na szkolenie chrześcijańskie, ale 40 lat pasania owiec gdzieś w odległym zakątku pustyni. A tu, kiedy wszyscy poza Bogiem machnęli już na ciebie ręką, buch, płonący krzak.
*
Może to oznaczać zgodę na to, że wiedząc co masz robić, czekasz na właściwy czas od Pana i przygotowujesz się w modlitwie. Nieraz czeka się 3 miesiące, nieraz 3 lata, nieraz lat 30. Chyba każda postać w Biblii, która dokonała wielkich czynów dla Boga, przechodziła przez okresy całkiem niespektakularnego przygotowania i ukrycia w Nim. A czy w takich sytuacjach twoje życie też jest całkowicie oddane Jemu? Twoje serce spokojne i ufne? Czy wtedy też realizujesz z radością i poddaniem Jego plan?
*
Był taki czas w moim życiu, kiedy mogłam, gdybym chciała, chwalić się liczbami. A jednak wszystko we mnie wtedy umierało - moja pasja, moje marzenia, moja radość - życie Boże uchodziło ze mnie każdego dnia, ponieważ codziennie rano budziłam się ze straszną świadomością, że albo robię coś, czego nie ma w Bożym planie dla mnie, albo nie robię czegoś, co On dla mnie zaplanował, albo jedno i drugie. Byłam jednak tak zabiegana, że nie byłam w stanie zatrzymać się i uspokoić na tyle długo, aby usłyszeć od Pana, w czym tak naprawdę jest problem i co z tym zrobić.
*
A w roku 2009... Nawet nie umiem spojrzeć na moje życie w kategoriach wyników, liczb, statystyk. Zamiast tego widzę porządek, kierunek i prowadzenie, które stanowią jasne świadectwo tego, że Bóg realizuje w moim życiu Swój plan - pomimo różnych moich słabości - że to On tym wszystkim kieruje, a nie ja. Niesamowite uczucie.
*
Niewątpliwie rok 2009 zapamiętam jako rok, w którym Bóg wprowadził do mojego życia Patrycję. Tak się cieszę, że mogę w jakikolwiek sposób być Bożym narzędziem w jej życiu. Jej obecność to jednak coś o wiele więcej. To majstersztyk Bożego pieczenia kilku pieczeni na jednym rożnie. To że się spotkałyśmy zmieni nie tylko życie Patusi, ale i moje... Rozciągnęło mnie, mocno utarło nosa, obudziło nową pasję, nadzieję, perspektywę i marzenia na następne lata... Marzenia o wiele większe niż ja i niż Patka... Jestem inną osobą. Ponad wszelką wątpliwość.
*
A rok 2010... Szykuje się jako czas przygotowania i szkolenia do realizacji wyżej wspomnianych marzeń. Mam plany... spotkań, szkoleń, przeorganizowania życia... Plany, które już teraz poddaję całkowicie Bogu. Bo to Jemu służę, a nie moim planom. I cokolwiek On nie zdecyduje, będę i tak mogła rozkoszować się Nim, bo to On jest moim fundamentem i radością.
*
To nie był łatwy rok. Wiele było w nim błogosławieństwa, ale i wiele przelanych łez i trudnych lekcji. Nie było relaksowo. Ale kiedy jest się w miejscu poddania Jego planom, to nie ma żadnego znaczenia czy jest łatwo, czy trudno. To chyba najlepszy czas mojego życia. Jeszcze nigdy moje marzenia, pasja i determinacja w Bogu nie miały się tak dobrze. Już dawno nie patrzyłam z taką nadzieją, a jednocześnie pokojem w przyszłość.
*
Teraz już wiem, że żadne ludzkie niezrozumienie i pogarda nie są zbyt wielką ceną, aby znaleźć się w miejscu, gdzie wiesz, że słuchasz Boga bardziej niż ludzi. Życzę wam tego na ten rok - bez względu na miejsce, w jakim jesteście teraz, żebyście podjęli decyzje służyć tylko Jemu i realizować tylko Jego plan. Abyście zaczęli robić wszystkie rzeczy, których dotychczas baliście się zrobić, a przestali robić wszystko, co zlecił wam ponad wszelką wątpliwość ktoś inny niż Bóg. Niech Pan obdarzy was siłą i mocą, abyście zaczęli w tym roku naprawdę Żyć :)