czwartek, 21 maja 2009

Zejście z góry

Kochani. Dziś raczej nietypowo, bo dzisiaj to ja potrzebuje zachęty. Ale moze będzie dla was jakimś zbudowaniem to, ze nie ma ludzi, którzy nie byli by nigdy w sytuacji, kiedy potrzebują wsparcia i poddźwignięcia ze strony innych. Wszyscy potrzebujemy siebie nawzajem.

*
Ostatni mój post był o wezwaniu do walki, na które to wezwanie zareagowałam, jak mozecie przeczytać ponizej, z gotowym sercem i pasją. Nic dziwnego więc, że walka nadeszła. Ale tak jak to w zyciu chrześcijańskim bywa, kiedy zgadzamy się na coś radykalnego, zwykle odkrywamy, ze nie wiedzieliśmy na co się zgadzamy i ze kiedy to, na co się zgodziliśmy nadchodzi, jest to o wiele trudniejsze i bardziej bolesne niz zakładaliśmy, a my wcale nie potrafimy zachować się tak dzielnie, jak się spodziewaliśmy.
*
Walka nadeszła i uderzyła przede wszystkim nie we mnie, ale w osoby, które kocham. Bardzo kocham. Poważnymi chorobami, okropnymi opresjami. Chyba spodziewałam się, że będzie mnie bolało, i przygotowałam się na to. Nie przygotowałam się na ból bliskich, wobec którego jestem, tak po ludzku, całkowicie bezsilna.
*
Kiedy byłam jeszcze na konferencji z Dale'm, tej bojowniczej, miałam sen o tym że zjeżdżam na wielkich zjeżdzalniach z wielkiej góry. Zjezdzał ze mną jeszcze ktoś, kogo twarzy nie pamiętam. Miałam wrażenie, że jest bardzo ważne, słuszne i pożądane, żebym dotarła na dół góry. Na każdym podeście, który oddzielał poszczególne etapy zjeżdżalni, ktoś zły próbował nam przeszkodzić w dalszej drodze, zawsze jednak udawało nam się wyrwać i pędzić dalej. Obudziłam się nieco zbita z tropu, bo droga w dół to symbol często kojarzący się negatywnie. A tu wydawało mi się, że własnie jazda, i to szybka, w dół to radosna i piękna wola Boga, a ci, którzy chcą w tym procesie przeszkodzić, reprezentują duchową ciemność. Kiedy pytałam Pana, przypomniał mi się wodospad z książki "Jak nogi łań na wyżynach" i trochę podobny motyw potem potwierdziła mi moja bratowa. Zjeżdżanie w dół, schodzenie z wyżyn, to opuszczanie naszego ciepłego mieszkanka z Bogiem, branie swojego krzyża i naśladowanie Jezusa w słuzbie drugiemu człowiekowi, słuzbie, która zakłada prawdziwe zapieranie się siebie i umieranie dla siebie. Znaczy to tez, jeszcze bardziej, schodzenie z góry pychy do miejsca pokory i złamania przed Bogiem, kiedy już nie liczymy w ogóle na siebie i kiedy On wreszcie moze działać.
*
I to mi się zgadza, szczególnie to ostatnie. Wszystkie moje mądrości duchowe i gotowe, szybkie rozwiązania, których byłam tak pewna w początkowej fazie wydarzeń, szybko znikały, pozostawiając mnie w coraz większej świadomości mojej bezsilności i tego, ze jeśli Bóg nie zainterweniuje, wszystkie moje wysiłki na nic. Że nie mogę zrobić właściwie nic, tylko ufac Jemu. I uczyć się modlić. I uczyć się wierzyć. I uczyć się.
*
Nawet nie umiem określić tak naprawdę co się tak właściwie dzieje. To znaczy fizycznie wiem, ale co za tym stoi w świecie duchowym i o co chodzi w tych atakach - to w przewazającej części niewadoma. I jak na tę chwilę niewiele wiem o tym, jak powinnam postąpić, jak walczyć o tych, na których mi zalezy. Tłumaczę ostatnio ksiązkę o Mądrości. I tam przeczytałam o tym, jak Mądrość mówi, że jednym z najwazniejszych filarów naszego życia w Bogu jest filar Prawdy. I dlatego w kazdej sytuacji potrzebujemy modlić się do Boga, aby pokazał nam prawdę, Jego prawdę o danej sytuacji. I aby dał nam mądrość, nie tę ludzką, ale Jego mądrość. To jest teraz jedna z moich głównych, najbardziej desperackich modlitw. Emocje są tak duze, że potrzebuje tego jak powietrza. Bardziej niz czegokolwiek.
*
Wczoraj po takich modlitwach, miałam wrażenie, ze Pan powiedział mi, ze to co się dzieje, to szkoła walki o innych w modlitwie. Miałam w sercu pragnienie modlić się za całe grupy ludzi, miasta i narody, a tymczasem Pan pokazuje mi, ze nie potrafię tak naprawdę jeszcze walczyć w modlitwie nawet za pojedyncze osoby. Owszem, modliłam się za innych i to szczerze, ale nie walczyłam o nich w strategicznie zaplanowanej przez Boga bitwie, w posłuszeństwie, całkowitym złamaniu i pokorze, do końca. Myślałam, ze to robiłam, ale widzę teraz, ze to pierwszy raz. I trudna to nauka. Nie jest mi łatwo wobec zaciekłości nieprzyjaciół wybierać wiarę zamiast lęku. Przed atakiem wydaje się, ze będzie łatwo. W czasie ataku jest inaczej. Ale uczę się.
*
To by było chyba narazie na tyle. WIERZĘ, ze będzie dalszy ciąg i ze będzie on, prędzej czy później naprawdę budujący. Poki co proszę was o modlitwę i zachowuję w sercu iskrę nadziei, że - a nuż - dla kogos ten post był jednak jakąś zachętą.
*
Pozdrawiam gorąco. M

poniedziałek, 4 maja 2009

Wezwanie pod broń

Cześć kochani. Wróciłam właśnie byłam z Gorzowa i przywiozłam ze soba w sercu wiele zachęty, zadziwienia Bogiem, wiele świezej wiary i pasji do wzrastania w Chrystusie.
*
Jedno z pierwszych i najmocniejszych moich zadziwień wiąze się z tytułem i ilustracją tego posta. Tak jak pisałam poprzednio, ostatni czas obfituje dla mnie w tylez błogosławieństw co walk. Kiedy modliłam się w tej sprawie, Pan bardzo mocno przemówił do mnie słowami Psalmu 144:
*
"Błogosławiony Pan, skała moja! On zaprawia ręce moje do walki, Palce moje do boju! Łaska moja i twierdza moja, Obrona moja i wybawca mój, Tarcza moja i ucieczka moja".
*
Dotychczas byłam zwykle osobą, która strasznie tęskniła za tym, zeby ktoś mnie zrozumiał, wsparł, stanął za mną w momencie, kiedy bywało mi cięzko. Najczęściej jednak ludzie wychodzili z załozenia, ze sobie sama poradzę. No i faktycznie, radziłam sobie, ale smutne to było radzenie. Stawanie do walki o zwycięstwo duchowe, bez oglądania się na nikogo poza Jezusem nie było czymś, co sprawiało mi przyjemność. Tak bardzo pragnęłam, żeby ktoś taki po ludzku namacalny za mnie powalczył... A przynajmniej ze mną.
*
No i chyba coś w tym dalej jest, ale jednocześnie ostatnie różne moje sytuacje + ten werset coś zaczęły we mnie budzić. Taką determinację do walki, która trochę mnie przeraża, a trochę budzi ekscytację. Budzi ekscytację, bo zaczynam wierzyć na innym poziomie niz dotychczas, ze Chrystus na krzyzu naprawdę pokonał moich nieprzyjaciół! Był to jeden z kluczowych wątków w moim duchowym zyciu ostatnich tygodni.
*
Myślałam sobie jednak, że jest to kwestia, którą Pan uczy mnie w moim skromnym zyciu. Tymczasem Dale przyjechał i mówi, ze kiedy pytał się Pana, o czym mam mówić w czasie tej podróży do Europy, to dostał bardzo wyraźne polecenie z Joela 3,14-15.
*
Obwołajcie to wśród narodów! Ogłoście świętą wojnę! Powołajcie pod broń bohaterów, niech przyjdą i wyruszą wszyscy wojownicy! Przekujcie swoje lemiesze na miecze, a swoje sierpy na oszczepy! Kto słaby, niech mówi: Jestem bohaterem!
*
Pan mówi nam, ze teraz jest dla całego kościoła, a nie tylko dla Madzi, czas walki, a raczej stawania przez wiarę w zwycięstwie, które Jezus nabył swoją krwią na krzyżu. Oczywiście nie oznacza to jakiejkolwiek agresji słownej czy fizycznej, ale radykalną zmianę naszych priorytetów, tak, aby Bóg zajął naprawdę pierwsze miejsce w naszym zyciu, wejście na nowy poziom modlitwy i postu, bezkompromisowe rozprawienie się w swoim życiu z niewiarą i lękiem.
*
Czujesz się za słaby na walkę? To znaczy, ze właśnie do ciebie jest to Słowo. Wróć jeszcze raz do ostatniego zdania Joela 3,15. Otwórz swoje usta i powiedz kim jesteś - ze względu na krzyz Chrystusa.
*
Dale dzielił się w czasie spotkania ciekawym dialogiem, który miał z Bogiem. Pan zapytał go:
- Czy dałem Ci krzyż?
- Tak! - odpowiedział Dale
- Czy mój krzyz wystarczy?
- Tak Panie! - zapewnił Dale
- Dlaczego więc zyjesz, jakby on nie wystarczał?
*
Myślę, ze to wazne przesłanie dla kazdego z nas. Moze nie staniemy sie z dnia na dzień nieustraszonymi wojownikami (choć czemu nie?), ale warto wejść na drogę zmiany. Warto zebyśmy przestali być niedowiarkami. Bo właśnie teraz jest na to czas.
*
Pozdrawiam gorąco. M